Dom na przedmieściach i święty spokój? O, nie – mam dziecko i nigdy nie wyprowadziłbym się z miasta
Żeby nie było – nie jestem zaślepionym fanatykiem życia w dużym mieście. Po pierwsze – Warszawa nie jest duża, jest duża terytorialnie, ale na pewno nie jest wielkomiejska.
Po drugie – nigdy nie chodziłem na słynny Zbawix (to tylko przykład) imprezować czy popijać kawusię z widokiem na innych ludzi, którzy przyszli robić to samo (tak, ironizuję). Owszem, korzystałem z miejskich uciech, ale bez przesady. A teraz i tak nie mam na nie czasu, więc nieważne.
Ale wreszcie po trzecie, pewnie najistotniejsze w tym wszystkim – ja doskonale wiem, jak jest fajnie, kiedy masz duży dom z ogrodem, masz werandę, rosną czereśnie, o które co roku ścigasz się z okolicznym ptactwem, kiedy dziecko po prostu biega dookoła domu i nie musisz organizować całej wyprawy na spacer do parku. Nie pakujesz kocyka, rowerka, nie ciągniesz wózka, nie bierzesz prowiantu i tak dalej, bo przecież wszystko jest na miejscu. Moi teściowie mają taki dom.
Powiem więcej, mieszkania w Warszawie podrożały tak absurdalnie, że mógłbym już swoje sprzedać i kupić sobie za to coś w tym stylu właśnie pod miastem. Może nie w Konstancinie, ale jednak. W każdym razie… nie chcę. Powodów jest kilka, każdy przeżyłem już na własnej skórze.
Jednocześnie zaznaczam: każdy z tych punktów odzwierciedla moje potrzeby i moje priorytety. One mogą być zbieżne z twoimi, ale równie dobrze może się okazać, że dom na wiosce to jest właśnie to, czego ty potrzebujesz. Ale jeśli szykujesz się do bycia rodzicem i moje myśli są ci bliskie, to pamiętaj o tym. Ja już to przeżyłem.
1. Bo kiedy urodzi ci się dziecko, i tak w jakiś sposób będziesz odcięty od świata
Narodziny potomka zmieniają wszystko. To prawdopodobnie najbardziej wyświechtane zdanie, które padnie w tym tekście, ale jest ono po prostu niezbędne.
Sam, zanim zostałem ojcem, nie wyobrażałem sobie, że aż tak bardzo urwie mi się kontakt ze światem. Wielu znajomych zniknęło trochę z mojej winy, trochę z ich winy, a trochę po prostu są już z innej bajki. Ziomek gada ci o laskach, które widział na imprezie i pewnie jeszcze umiesz się wczuć w taką rozmowę, jeśli sam dopiero co wyskoczyłeś z tego świata, ale czy masz w odpowiedzi cokolwiek innego niż "Jaś robi dziwne kupy i musimy jechać do lekarza"? No właśnie.
Można analizować i dywagować, że może wcale tak nie musiało być, ale z moich obserwacji wynika, że tak po prostu już jest. I nie tylko u mnie.
Ale nie chodzi też tylko i wyłącznie o kompanów od piwa. Na dwa lata wyparowałem z siłowni, z której lubiłem korzystać. Teatr, kino? Nie mamy w Warszawie żadnej bliskiej rodziny (czytaj: opieki), więc zaczęliśmy przykładowo z żoną chodzić do kina na… zmianę. Na ten sam film. Najpierw ona, potem ja. Albo odwrotnie. Ale też nie od razu.
Do czego zmierzam – według mnie życie w mieście z małym dzieckiem jest już wystarczająco alienujące, żeby nie utrudniać go sobie życiem poza miastem.
2. Bo z dzieckiem najprostsze sprawy urastają do rangi naprawdę problematycznych
Obiecałem wyżej, że nie będzie już wyświechtanych haseł, ale jednak, muszę znowu. W każdym razie – nie jestem wielkim fanem powiedzenia "małe dziecko, mały problem, duże dziecko, duży problem". Na mój gust różne okresy w życiu dziecka generują różne problemy.
I teraz ważne: problemy z dwulatkiem dla jednego ojca mogą być właściwie niezauważalne, a dla drugiego mogą rozwalać wszystko. Jednocześnie ten sam ojciec może nie mieć problemów z pięciolatkiem, a ten pierwszy gotować się ze złości na tym etapie.
Przykładowo: domyślam się, że jeśli twoje dwuletnie dziecko pomaga wychować np. twoja matka, bo mieszkacie w jednym mieście czy nawet domu, to pewne rzeczy mogą być dla ciebie błahe. Babcia przyjdzie, ogarnie temat, zrobi rosół na obiad i tak dalej. Ty jesteś w pracy i nie pamiętasz o niczym innym.
Ale dla mnie i dla żony – aktualnie – każdy poranek to walka o przetrwanie, bo naszej córce aktualnie do żłobka chodzić się nie chce. Jak już tam jest, to bawi się świetnie. Ale wyprawianie jej tam to często ponad godzinny proces. Serio. A do żłobka mamy… dwieście metrów.
Jak sobie pomyślę, że jeszcze miałbym wieźć córkę dziesięć kilometrów do żłobka w tej porannej niechęci, to aż mi niedobrze. Miasto po prostu pozwala i mnie, i mojej żonie zaoszczędzić czas. Nawet nie na rozrywki, tylko na przetrwanie.
A w tym wszystkim nawet nie wspomniałem o tym, jak w ciągu dnia trzeba "na godzinkę" wyskoczyć z pracy, bo córka ma np. szczepienie. W mieście jest po prostu łatwiej.
3. Bo dom pochłania czas, którego i tak mam za mało dla córki
Myślę sobie o swoim typowym dniu. Takim bez dodatkowych zajęć, atrakcji czy obowiązków.
Wygląda mniej więcej tak: pobudka koło 6:30, żeby jakimś cudem około ósmej córka była w żłobku. Do biura na dziewiątą, powrót do domu po siedemnastej, czasem przed osiemnastą. Zostaje chwila dla córki i… jest noc. Jeśli nie wyrabiam się z życiem w mieście, a raczej ze swoimi potrzebami wobec życia, to jak mam się z nimi wyrobić poza miastem?
Wszystko w sytuacji, w której do biura jadę autem w okolicach kwadransa–trzydziestu minut. W zależności od korków. A jak teraz myślę o tym, że jeszcze muszę dojechać do domu, to uświadamiam sobie, że byłbym w nim po prostu gościem. A przecież aspiruję do bycia kimś więcej w życiu mojej córki. Nie chcę być weekendowym tatusiem, który o wszystko pyta partnerkę, bo ma marne pojęcie o tym, co dzieje się z dzieckiem wychowywanym pod własnym dachem.
Dodatkowo dom po prostu pochłania czas, na co ja w sumie zwyczajnie nie mam ochoty. Pisałem wyżej, że teściowie mają fajny dom, ale ten dom ma już około dwudziestu lat. Czasem sam się śmieję, że jak teść skończy remonty w piwnicy, to musi lecieć z parterem. Jak naprawi parter, to sypie się piętro.
A jak skończy piętro, to znowu coś się dzieje na minus jeden. I tak w kółko. Zupełnie szczerze – wolę ten czas poświęcić rodzinie.
Czytaj także: https://dadhero.pl/291935,weekendy-u-rodzicow-i-tesciow-to-wybawienie-dla-rodzicow-mozna-odpoczac