Po wyborach każdy chciałby wiedzieć, kim są mężczyźni z polskiej wsi. Powiem wam, bo ich znam

Aneta Zabłocka
Urodziłam się na wsi, mieszkam w Warszawie. Często wracam w rodzinne strony i widzę, kim stali się moi rówieśnicy. Spotykam ich na ulicy, rozmawiam z nimi, czasami znajdujemy wspólny język, częściej – przecieram oczy ze zdumienia, słysząc, jak postrzegają świat.
Fot: Nicolas Schebitz/Unsplash
Moja rodzinna wieś leży kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Gdy tam przyjeżdżam, za każdym razem czuję, jakbym wyprawiła się na drugi koniec świata. Moi rówieśnicy akceptują mnie, bo jestem stamtąd, choć poglądy mamy skrajnie odmienne. Znamy się, ale się nie rozumiemy.

Obok budynku szkoły w mojej wsi jest pomnik. Codziennie siadają tam dwudziestokilkuletni mężczyźni. Siedzą i sączą piwo. Gdy przyjeżdżam do rodziców, mijam to miejsce i za każdym razem słyszę ich rozmowy. Zazwyczaj mówią to samo: pracowali gdzieś przez kilka tygodni, ale rzucili robotę. Chętnie poszliby na dyskotekę, ale nie mają pieniędzy. No i ciągle słyszę, że ich matki o coś mają pretensje.


Gdy mnie widzą, zawsze śmieją się, że przyjechałam z "warszawki", która wśród nich uchodzi za symbol obciachu.

– Gdzie miałbym się wyprowadzać? – mówi Michał, z którym chodziłam do podstawówki. – Tu mi dobrze, nie wyobrażam sobie życia poza moją wsią. Tu mam kumpli, praca jest niedaleko, mogę odpalić piwo po robocie i niczym się nie przejmować.

Z jego słów wnioskuję, że młodzi we wsi obserwują świat, ale on ich raczej przeraża niż fascynuje. Uważają, że gdzieś tam czai się LGBT i ludzie o innym kolorze skóry.

– Mam wrażenie, że u nas jeszcze jest normalnie – ciągnie. – Nie ma tu imigrantów, czarnych ani gejów. Tu mogę normalnie gadać z ziomkami. Nie muszę gryźć się w język, żeby nikogo nie urazić.

Chłopak i dziewczyna, normalna rodzina

Moi znajomi ze wsi nie garną się do zakładania rodzin tak samo, jak ich koledzy z miast, ale rodzina i wychowanie dzieci na katolików to dla nich wartości nadrzędne.

Nie przeszkadza im to, że chodzą do kościoła i jednocześnie umawiają się na randki przez Tindera. Hipokryzja? Niekoniecznie, raczej wybieranie tego, co wygodne. Jeśli ślub to kościelny, jeśli dziewczyna z Tindera to nie na jeden raz, a na kilka randek.

Z Michałem, moim kolegą z podstawówki rozmawiam o jego obecnej dziewczynie. Okazuje się, że mam nieaktualne informacje. – Była spoko, ale za dużo zarabiała. Nie rzuciłaby roboty, gdybyśmy mieli dzieci, a kobieta powinna zajmować się dziećmi – wyjaśnia Michał. No i za bardzo była przywiązana do matki – dodaje.

Zanim zerwał z tamtą, zaczął spotykać się z kolejną. – Ta jest lepsza. Nie słucha disco-polo. Słucha się mnie – żartuje Michał. Mówi, że chciałby się ustatkować, dla poprzedniej dziewczyny miał już pierścionek zaręczynowy, ale nie starczyło pieniędzy na romantyczny wyjazd we dwoje na Mazury.

Przez jakiś czas Michał rozważał pójście do wojska. Plany pokrzyżowała mu sytuacja częsta na wsi: policja zabrała mu prawo jazdy za prowadzenie pod wpływem alkoholu. Teraz pracuje w firmie produkującej części samochodowe i czeka na szansę, żeby wrócić do tematu kariery w wojsku.

– Zapisałem się do Wojsk Obrony Terytorialnej. Nic nie robię, a 400 złotych co miesiąc wpływa na konto. Wystarczy potwierdzić swoją gotowość przez internet – mówi Michał.

Polska przedmurzem Europy

W moich rodzinnych okolicach pojawiają się ludzie "z miasta", najczęściej warszawiacy. Nie zawsze są miło witani, co pokazał film ze Starych Bud, który wywołał poruszenie kilka dni przed finałem kampanii prezydenckiej. Na filmie widać, jak mieszkaniec wsi wyzywa kobiety z Warszawy za to, że na płocie swojej nieruchomości powiesiły plakat Rafała Trzaskowskiego.

Po pojawieniu się tego filmiku napisałam do znajomych z okolic Starych Bud. Odpisali mi, że przeklinający mężczyzna, którego widać na filmiku, to "swój chłop", a jego ostra reakcja na plakat Trzaskowskiego może sprawić, że "przyjezdni" przestaną obnosić się we wsi ze swoimi poglądami. – Może trochę przesadził, ale to przez alkohol – tłumaczyli.

Sporo mężczyzn z moich rodzinnych okolic wyjechało do pracy w Wielkiej Brytanii. Tam się zradykalizowali. Dla miejscowych ci emigranci często traktowani są jak autorytet, bo to ludzie, którzy widzieli więcej niż inni.

Irek, kolejny z moich znajomych ze wsi, ma 28-lat, jest informatykiem, skończył studia. Był w Wielkiej Brytanii, ale wrócił do Polski. Delikatnie mówiąc, nie jest entuzjastą integracji europejskiej.

– Unia Europejska w ogóle nie chroni interesów Polski. Miało być wyrównywanie szans, a zyskują tylko kraje "starej Unii": Francja i Niemcy – przekonuje mnie. – Poza tym brzydzi mnie polityka przyjmowania tysięcy uchodźców z krajów afrykańskich i Bliskiego Wschodu – tłumaczy.

Można by pomyśleć, że pobyt w Londynie powinien sprawić, że Irek byłby bardziej tolerancyjny. Stało się wręcz odwrotnie.

– Jestem przeciwko doktrynie LGBT – podkreśla. – Nie zgadzam się na adopcję dzieci przez pary homoseksualne, nie zgadzam się na seksualizację moich dzieci – grzmi, choć nie ma dzieci. – Czułbym się dziwnie, gdybym zapytał mojego pięcioletniego syna, co robił w przedszkolu, a on mi odpowiedział, że dotykał się tu – wskazuje na krocze.

– Jestem katolikiem. Irytuje mnie propaganda prowadzona z ambony, ale tylko Kościół może odeprzeć napór ideologii szkodliwych dla Polaków – podkreśla Irek. Fundament jego poglądów to opinie z internetu oraz fragmenty programu Konfederacji.

Bardzo chciałabym napisać, że polska wieś się otwiera, że nic nikomu nie grozi i każdy jest tam mile widziany. Tyle że młode pokolenie na polskiej wsi radykalizuje się w zastraszającym tempie. To tym dziwniejsze, że polska wieś naprawdę jest bastionem tradycyjnych wartości i "inności" tam jak na lekarstwo. Dlaczego w takim razie ludzie buntują się przeciw zmianom, które w ich społeczności nie zachodzą?