"Medycy na ulicy": poznajcie ludzi, którzy w czasie pandemii pomagają osobom bezdomnym z Warszawy

Aneta Zabłocka
Trudno zastosować się do zalecenia „zostań w domu”, kiedy nie ma się domu - tłumaczą mi aktywiści z organizacji "Medycy na ulicy". To grupa przyjaciół, którzy dwa razy w tygodniu ustawiają swój ambulans przy Dworcu Centralnym w Warszawie i starają się pomagać osobom w kryzysie bezdomności. Poprosiłam, by opowiedzieli mi, jak wygląda pandemia z perspektywy osób, dla których domem jest ławka na przystanku.
Fot. Marta Rybicka/Medycy na ulicy/Facebook
Ambulans trochę rdzewieje przy nadkolach, ale w środku ma wszystko, co niezbędne — środki higieny, lekarstwa, opatrunki. Przede wszystkim czekają w nim ludzie, którzy chcą pomagać.

Przy warszawskim dworcu pojawiają się w poniedziałki i piątki od 20:00. Pracują do ostatniego pacjenta. Na początku tygodnia zaprzyjaźniona fundacja razem z nimi rozdaje herbatę, wtedy pojawia się więcej pacjentów.

Wszystko zaczęło się od przypadkowego spotkania ówczesnej studentki psychologii i dwóch ratowników medycznych. Teraz projekt "Medycy na ulicy" tworzą ratownicy medyczni, prawnik, psychologowie – w tym psychotraumatolog, specjalista interwencji kryzysowej, pracownik socjalny, ratownicy kwalifikowanej pierwszej pomocy, studenci kierunków medycznych i lekarze.


Pomogli już kilkadziesiąt tysięcy razy osobom w kryzysie bezdomności. Leczą ich, udzielają pomocy psychologicznej, pomagają znaleźć dach nad głową i pracę. Jeden z "Medyków", Bartłomiej Matyszewski, ratownik medyczny z warszawskiego pogotowia, Wiceprezes Zarządu FORTIOR - Fundacji dla Wielu, opowiedział mi, jak pandemia wygląda z perspektywy osób w kryzysie bezdomności. O osobach w kryzysie bezdomności rzadko wspomina się w czasie pandemii. A to setki ludzi narażonych na zakażenie. Boją się koronawirusa?

Nawet nie setki, a tysiące. Tak, oni też się boją. Ich strach często wynika z niewiedzy, bo nasi podopieczni nie mają swobodnego dostępu do informacji o aktualnej sytuacji.

Mimo wszystko próbują sobie radzić. Część z nich podchodzi do sytuacji bardzo poważnie, stosuje się do wprowadzonych obostrzeń, oczywiście w ramach swoich możliwości – trudno dostosować się do hasła „zostań w domu”, kiedy nie ma się domu, a dostęp do placówek pomocowych jest bardzo utrudniony.

Inna grupa naszych podopiecznych podchodzi do tematu pandemii z dystansem, jeszcze inni snują teorie spiskowe – dokładnie takie same zachowania widać też u pozostałej części naszego społeczeństwa. Wszyscy jednak uważnie słuchają, noszą maseczki i jeśli tylko mają możliwość to rękawiczki też. Przychodzą do nas po środki ochrony osobistej, na naszych dyżurach widać, że dyscyplinują się nawzajem. To budujące.

Smucą mnie natomiast sytuacje, w których pacjenci już w karetce mówią, że noszą maski dla nas, żeby nas przypadkiem nie zarazić, bo na ich własnym życiu już im nie zależy. To w życiu innych widzą wartość.

Jak koronawirus zmienił wasze kontakty z podopiecznymi?

Teraz bardziej uważamy na siebie i większy nacisk kładziemy na wywiad epidemiologiczny. No i ograniczają nas nasze, jak to mówimy, „teletubisiowe” kombinezony i maski.

Zdecydowanie trudniej teraz o komfortowy kontakt z pacjentem. Wcześniej mogliśmy człowieka przytulić czy poklepać po ramieniu. Teraz to bardzo ograniczone, a w naszych działania relacja z drugim człowiekiem jest podstawowym narzędziem i decyduje o skuteczności naszego wsparcia.

Ile osób skorzystało już z Waszej pomocy?

Trudne pytanie, ponieważ szczegółowe statystki prowadzimy od niedawna, ale spróbujmy policzyć. Jesteśmy bardzo pilni, jeśli chodzi o obecność w poniedziałek i piątek na Dworcu – choćby się waliło i paliło, dyżur się odbywa.

Mamy dwa dyżury w tygodniu, więc w czasie roku odbywamy ich łącznie stu. Podczas każdego średnio pomagamy ok. 20 osobom. W zimie przychodzi zwykle kilka lub kilkanaście osób, latem bywa, że jest kilkudziesięciu.

To daje około 2000 interwencji rocznie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że wielu osobom pomagamy przez więcej niż jeden dyżur, ze względu na wymóg kontynuacji leczenia lub potrzebę kilku spotkań z psychologiem. Pracujemy tak już od 10 lat. Co jest najtrudniejsze w pomaganiu ludziom bez domu?

Ilu ludzi, tyle problemów. Problem z dostępem do posiłków zdarza się tylko czasami. Przed pandemią zawsze można było pójść do jadłodajni, przejąć z knajpy część jedzenia, które się nie sprzedało, coś samemu sobie kupić.

Teraz przez chwilę było ciężko, bo jadłodajnie zamknięto, a organizacje pozarządowe potrzebowały trochę czasu, by na nowo zorganizować swoją pracę.

W kilku miejscach można otrzymać paczkę z prowiantem, kilka razy w tygodniu można też złapać coś ciepłego, bo wracają uliczne „wydawki” – organizacje pomocowe musiały po prostu załatwić środki ochrony osobistej dla swoich wolontariuszy.

Z problemami zdrowotnymi naszych podopiecznych staramy się uporać wraz z Lekarzami Nadziei i naszym zaprzyjaźnionym Ambulansem z Serca i to się udaje. Zwłaszcza że w przypadku nagłego zagrożenia życia wciąż, mimo pandemii, możemy liczyć na wsparcie służby zdrowia.

Dla wszystkich wspólnym mianownikiem jest higiena. W Warszawie miejsc, w których osoby w kryzysie bezdomności mogą się umyć, jest ledwie kilka. Kabin prysznicowych jest może kilkanaście.

O higienę teraz najtrudniej zadbać. Choć zabrzmi to absurdalnie, często ze wstydu taki zaniedbany człowiek nie chce się pokazać w łaźni - i to nie jest kwestia tego, że jest uparty i chce na siłę pozostać na ulicy, tylko zwyczajnie wstydzi się samego siebie. Muszę zapytać o alkohol, bo na to zwraca uwagę wiele osób. „Nieważne, ile dam im pieniędzy, wszystko przepiją”. Jak z waszej perspektywy wygląda problem alkoholizmu?

Często słyszymy, że picie to główny problem naszych podopiecznych, że gdyby nie alkohol, mogliby iść do noclegowni. Niestety, to nie tak. Noclegownie to pomoc niskoprogowa – można tam jedynie spędzić noc, a schroniska są przepełnione.

Przypomina mi się taki żart: „Piłem przez rząd, przez złe towarzystwo, przez złą żonę. Czasami piłem też przez słomkę, ale to już wyższa szkoła jazdy.”

Taki niestety jest osąd ludzi, a to złudne. Jeden z naszych podopiecznych pił „przez rząd” - zmiana przepisów spowodowała, że jego firma wpadła w długi i zaczęła przynosić wielomilionowe straty, więc musiał pożyczyć pieniądze u lichwiarzy, którzy zaczęli stosować przemoc...

Inny rzeczywiście pił z powodu „złego towarzystwa”, w które wpadł jako dziecko, bo nie mógł znieść przemocy w domu. Jego matka nie była zainteresowana wychowywaniem syna, skupiła się na pracy i relacjach z kolejnymi „wujkami”, którzy mieli wyjątkowo ciężką rękę do jej dziecka. Najpierw były papierosy za szkołą, alkohol pity z kolegami, potem kradzieże samochodów, dilerka i w końcu wyrok i więzienie. Ten człowiek nie miał domu, do którego mógłby wrócić.

Zdarzają się też pijący z powodu „złych żon” – przemoc domowa, której doświadczają mężczyźni, również istnieje. Rocznie ok. 10 000 "niebieskich kart" dotyczy właśnie takich sytuacji.

Kobiety również potrafią bić i poniżać swoich partnerów, manipulować otoczeniem, dziećmi, wnosić do sądu fałszywe oskarżenia o molestowanie seksualne.

Dla pacjentów cierpiących na zaburzenia posttraumatyczne stworzyliśmy program Dach nad Głową wspólnie z Fundacją Dobra Fabryka. Zaczynamy od umieszczenia pacjenta w schronisku, a po uregulowaniu jego sytuacji prawnej i przeprowadzeniu psychoterapii, pacjent trafia do mieszkania treningowego. Nadal opiekują się nim specjaliści, może rozpocząć pracę i spłacać zobowiązania do czasu, aż stanie na nogi.

Nie skupiamy się na tym, że człowiek pije, ale na tym, co się kryje pod tym uzależnieniem – podchodzimy do nadużywania alkoholu jako doraźnego sposobu radzenia sobie z problemami i staramy się nauczyć naszych podopiecznych funkcjonowania w inny sposób, z wykorzystaniem dostępnego wsparcia. To trudne, wymaga czasu i ogromnego zaangażowania, ale przynosi świetne efekty. Czy udzielacie podopiecznym informacji o tym, co zrobić, gdy będą mieli objawy zakażenia koronawirusem?

Oczywiście. To w ostatnim czasie jedno z naszych najważniejszych zadań. Rozdajemy ulotki, edukujemy, informujemy jakie są objawy, jak sobie z nimi radzić i gdzie się udać, gdyby się pojawiły.

Zaskoczyło nas, że nasi podopieczni potrafili sami sobie zorganizować miejsce, w którym ulokowały się osoby, które zaobserwowały u siebie nietypowe objawy – nikt nie tego opuszczał miejsca „kwarantanny” przez blisko 3 tygodnie, inni w bezpieczny sposób przekazywali im prowiant, wodę, papierosy czy środki czystości.

Czy te osoby mają szansę na pomoc medyczną?

Takie pytania są trochę stygmatyzujące. Proszę się jednak nie martwić, bo jak inaczej zadać to pytanie. Osoby w kryzysie bezdomności mają takie same szanse na pomoc medyczną jak każdy inny obywatel naszego kraju. Walka z COVID-19 stawia każdego pacjenta z objawami na równi ze względu na ryzyko rozprzestrzeniania się choroby.

Kluczem jest właściwe informowanie o tym, co należy robić w razie wystąpienia objawów, a czasem wsparcie i poprowadzenie przez całą procedurę niejako „za rękę”, zwłaszcza jeśli pacjent czuje obawę przed zgłoszeniem się do szpitala.