"Trzymam się granic rozsądku". Jarosław Boberek o serialu "Wataha", królu Julianie i żartach w domu

Kamil Rakosza
Jedna z dwóch najważniejszych serialowych premier grudnia, trzeci sezon "Watahy", właśnie wystartowała. Z tej okazji porozmawialiśmy z Jarosławem Boberkiem, który w serialu gra postać policjanta Świtalskiego, jednego z partnerów głównego bohatera, Wiktora Rebrowa. Boberek to jednak nie tylko aktor z "Watahy". To przede wszystkim najsłynniejszy aktorski głos w Polsce, człowiek który stworzył między innymi kultową postać króla Juliana z "Madagaskaru". Jemu zawdzięczamy też głosy najbardziej znanych bohaterów bajek i filmów animowanych. Z Jarkiem porozmawialiśmy nie tylko o pracy na planie czy w studiu, ale też zimowych wyprawach w Bieszczady i jego kresowych korzeniach. No i bonus: na koniec dostaliśmy od Jarka wigilijny przepis na przysmak z Wileńszczyzny.
Jarosław Boberek jako Świtalski w trzecim sezonie "Watahy". Fot. Krzysztof Wiktor / HBO Europe
Zagłębiał się pan w mafijne życie pogranicza Polski i Ukrainy?

Nie, "Wataha" nie jest znowu aż tak bogatą produkcją. Nikt nie poszedł też siedzieć do więzienia, żeby sprawdzić, jak tam jest. Oczywiście, wtedy, kiedy było to niezbędne, pewne rzeczy konsultowaliśmy z ekspertami.

Praca na planie zmieniła to, w jaki sposób postrzega pan teraz Bieszczady?

My pokazujemy pewien wycinek bieszczadzkiej rzeczywistości, bardzo brutalny zresztą. Niemniej, przestępczość w tym regionie kwitnie, dlatego robi się wszystko, żeby uszczelnić granice. Nielegalna migracja, przemyt ludzi, alkoholu, papierosów – w zasadzie czego się da. Kontrolujące ten proceder grupy przestępcze. Do tego turyści. To wszystko sprawia, że lokalna policja i straż graniczna mają sporo roboty.


Mam wrażenie, że przed "Watahą" nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jaka jest rola straży granicznej. Ot, jacyś zieloni ludzie, którzy chodzą po krzakach i pilnują, żeby nikt nielegalnie nie przekraczał granicy. Tymczasem Straż Graniczna ma oddziały antyterrorystyczne i niemal takie same uprawnienia jak Policja.
Leszek Lichota i Jarosław Boberek na planie "Watahy".Fot. Krzysztof Wiktor / HBO Europe
Bieszczady to już nie klimaty jak ze Stachury?

Bieszczady przede wszystkim się skomercjalizowały. Nie jest już tak dziko jak kiedyś, choć nadal można w nich znaleźć surowe, trudno dostępne miejsca. Kiedyś rzeczywiście było tak, że jak ktoś chciał zniknąć to jechał w Bieszczady.

Wszyscy znamy to powiedzenie.

No tak, tylko że kiedy przychodzi sezon letni, region wybucha ofertą turystyczną. Jest kolorowo, nieznośnie głośno, piwko się leje, rybki się smażą, automaty dzwonią. To się totalnie nie kojarzy z tymi Bieszczadami, które ja kiedyś poznałem.

Kiedy spędzałem czas w miejscowości Nasiczne, nieopodal Dwernika, sklep był tylko dwa razy w tygodniu. Przyjeżdżał sklep-autobus, a ludzie czekali w umówionym miejscu, o określonej porze. Każdy kupował podstawowe produkty i tyle, żyło się. Już w tym objawiała się pewna surowość tego regionu.

No i tu już czuć Stachurę.

W Dwerniku była za to "kufloteka", gdzie okoliczni drwale po robocie wpadali na piwko. To była w zasadzie jedyna rozrywka w okolicy. Potem przychodziła jesień, a po niej jeszcze surowsza zima, kiedy natura odcinała Bieszczady od reszty świata.

Zdarzyło się Panu tam zimować?

Raz byłem w Bieszczadach zimą. To było niezapomniane przeżycie – przyroda w całej swojej surowości. Zmiany klimatu w ostatnich latach niestety zabrały to doświadczenie. Pamiętam śnieg nasypany wysoko na trzy metry i ludzi, którzy przemieszczali się w wydrążonych tunelach.

Miało się wrażenie beznadziejności tego trudu, ponieważ po kilku godzinach te przejścia znów były zasypane śniegiem. Nie było jednak innego rozwiązania.
Fot. Krzysztof Wiktor / HBO Europe
Pan to jest miłośnikiem natury, prawda?

Zdecydowanie. To w końcu gwarancja naszego przetrwania. Jeśli ona się zepsuje, pociągnie nas za sobą. Nie ma innej drogi. Bez przyrody, którą tak strasznie traktujemy, nasza egzystencja znika.

Angażował się Pan m.in. w akcję ochrony wilków, zorganizowaną przez WWF. Jak pan na co dzień dba o środowisko?

Jak gdzieś widzę jakieś śmieci, to je pozbieram. Może nie wyrzuconą kanapę czy lodówkę, bo niestety nie mam takich mocy przerobowych. Ale jakieś papierki, butelki zawsze.Tylko nie do końca o to chodzi. Najważniejsze, co możemy zrobić, to zostawić przyrodę taką, jak ją zastaliśmy.

Zastaliśmy ją już w mocno sfatygowanym stanie.

Tak, ale kiedy na starcie jest ładnie, to musimy robić wszystko, żeby tego nie zepsuć. Organizuje się duże akcje sprzątania, wtedy wszystko można odgruzować choćby na chwilę. Zapala się światełko w tunelu i ja bym tego światełka nie gasił.

Niestety natura ludzka przewrotną jest. Dlatego wszystko zależy od tego, kto na jakim podwórku się wychował.
Takie role jak Posterunkowy z "Rodziny Zastępczej" czy Król Julian z "Madagaskaru" to dla pana bardziej bardziej emblematy czy stygmaty?

Nie cierpię z tego powodu. To część mojej pracy, coś, na co się godzę. Mam pełną świadomość mechanizmów, które towarzyszą pojawianiu się w tym małym okienku, w które wyposażony jest prawie każdy dom. Myślę zresztą, że to jest taka dobrze pojęta popularność. Zdrowa, wynikająca z tego, że człowiek zrobił coś, co zapadło ludziom w pamięć, do czego chętnie wracają i dobrze im z tym.

Są tacy, którzy są znani z tego, że są znani i nikt nie potrafi im niczego konkretnego przypisać. Inni wywołują w nas negatywne emocje. I są tacy, których lubimy spotykać. Najlepiej oczywiście należeć do tej trzeciej grupy (śmiech).

Mam wrażenie, że mimo wszystko lubi pan spokój.

Lubię mieć spokój i czas na wytchnienie. Niezmiernie cenię sobie prywatność. Liczę się jednak z tym, że kiedy wychodzę do ludzi, mogą zacząć wytykać mnie palcami.

A jak wygląda przygotowanie do dubbingu?

Nie ma go wcale. Wszystko odbywa się praktycznie na gorąco bez tygodni prób i przygotowań czy miesięcy pracy tak, jak w teatrze. Jest casting, krótka rozmowa z reżyserem. Oglądamy scenę, robimy tę scenę najlepiej, jak potrafimy. Gramy ją, oglądamy. Jak się nie podoba, robimy dubel.

Następnie ktoś w innym kraju stwierdza, że "ten pan jest okej, chcemy go". Wraca się do studia, odbywa rozmowę z reżyserem, który uzupełnia wiedzę aktora o krótkie informacje dotyczące postaci. Nie powinno to jednak być zbyt rozwlekłe. Krótko i konkretnie – bohater ma podartą odzież, jest odrapany, to jest sytuacja, w której go zastajemy. Nie ma zatem znaczenia dla sceny, że w przeszłości jego mama zmarła na raka, a z ojcem w ogóle nie wiadomo, co się stało.

Wszystko ma dziać się "tu i teraz".

Tak. Robimy lokalną wersję czegoś, co już ktoś stworzył. I tu cała sztuka, żeby zrobić to tak, by było to twórcze, a nie odtwórcze. Postać ma swoją charakterologię – ma dłuższy lub krótszy oddech, posługuje się długą frazą albo mówi szybko, albo wolno. Do tego warunkuje ją fizjologia, czyli może np. jąkać się, seplenić albo pociągać nosem. I my musimy w te buty wejść i wszystko uprawdopodobnić.
Fot. Krzysztof Wiktor / HBO Europe
Kiedy uda mi się wreszcie synchronicznie coś zgrać, myślisz sobie "jestem super, zrobiłem to". Wyszło pociągnięcie nosem, dykcja, na końcu odgrywany charakter jeszcze się zaśmiał. I wtedy słyszy się od reżyserki, że wszystko ładnie pięknie, ale trzeba tu jeszcze coś zagrać.

Lista produkcji, w których użyczył pan postaciom swojego głosu nie ma końca.

No bo ja już trochę żyję na tym świecie.

Właśnie. I dlatego zastanawiam się, czy ta zabawa głosem zaczęła się u pana już w dzieciństwie, dla zabawy.

Tak było. Mój dziadek był niezwykłym człowiekiem. Miał ogromny wpływ na to, co dalej się ze mną działo w życiu. Był człowiekiem o niesamowitym poczuciu humoru i stale czuł potrzebę niezwyczajnego spędzania czasu. Stąd brały się różne zabawy dźwiękonaśladowcze.

Bawiliśmy się np. w wyzwania. Dziadek pytał: "a zrobisz tak?", po czym wydawał z siebie różne dziwne dźwięki, które miałem po nim powtórzyć. Czasem odwiedził nas jakiś sąsiad, a chwilę po jego wyjściu dziadek po prostu się nim stawał, parodiował go. Był niezłym świrem, oczywiście pozytywnym.

Czułem w sobie potrzebę zaimponowania mu jakoś i wtedy zacząłem uczyć się mówienia głosem Kaczora Donalda. Jak się okazuje, wszystko jest po coś.

Pańskie dzieci też wchodzą w te same buty?

(śmiech) Myślę, że wiele śmiesznych historii, które wspólnie przeżyliśmy, to ich zasługa. Zabraliśmy kiedyś dzieci do babci i po drodze namówiliśmy średniego syna, żeby przedstawił się babci jako Kuszelas (nawiązanie do skeczu Kabaretu Starszych Panów – red.). Zanosiła się śmiechem, zresztą jak my wszyscy.
Teraz najmłodszy syn został Kuszelasem (śmiech). W dodatku na tyle zwariował na tym punkcie, że ciągle biega po domu i naśladuje Dziewońskiego. Moje dzieci mają skłonność do ironizowania i sarkastycznego komentowania rzeczywistości. Spuszczają powietrze z niepotrzebnie napompowanych balonów. I to jest super, w ogóle nie przeszkadza mi to, że czasem jesteśmy rodziną świrów. Nie obchodzi mnie, co świat o tym pomyśli.

Trzymamy się w tym pewnych granic rozsądku. Nie biegamy po ulicy z wywalonymi jęzorami (śmiech).

Weszliśmy już w klimaty rodzinne - niedługo Święta Bożego Narodzenia i wiem, że u pana nie mogą się one odbyć bez "śleżyków". Co to takiego?

To moja ulubiona potrawa wigilijna z dzieciństwa. Tradycja z domu rodzinnego, którą staram się kultywować do teraz. Pochodzi z Wileńszczyzny.

Pan jest przecież ze Szczecinka.

Wszystko się zgadza. Szczecinek to tzw. Ziemie Odzyskane. Dziadkowie i moja mama pochodzili z Wilna, byli przesiedleńcami. Przez długi czas nie mogłem zrozumieć o co chodzi z tym przesiedleniem. Dopiero z czasem dotarło do mnie, jak wielką krzywdę wyrządzono ludziom w przeszłości.

Kazano im porzucić tożsamość i miejsca bliskie ich sercom, a potem z dala od domu zacząć wszystko od nowa. Stąd w Szczecinku, i w wielu miastach na Ziemiach Odzyskanych, tworzył się tygiel kulturowy. Każdy coś tam przywoził ze swoich stron rodzinnych, w sensie dosłownym i w przenośni.

U pana były to te śleżyki.

Najkrócej mówiąc, to taki makowiec na mokro, w płynie. Najpierw wypieka się kuleczki drożdżowe, są naprawdę niewielkie, mają średnicę dwóch, trzech centymetrów. W Wigilię przygotowuje się natomiast mleko makowe z bakaliami. Robi się je z maku i wody, dodaje się miód, migdały, orzechy i rodzynki.

Mak musi być wcześniej dwa lub trzy razy przemielony, jak do makowca. I taką zupą zalewa się potem te drożdżowe kuleczki. Śleżyki podaje się na zimno, w kubeczkach, kilkach czy co kto ma w kuchni. To jest po prostu rewelacyjne.

Pan jest tradycjonalistą?

Jestem bardzo sentymentalny. Wzruszają mnie rodzinne strony czy miejsca, które były dla mnie ważne w życiu. Tak samo ludzie, których już nie ma. Ogólnie rzecz ujmując piękne chwile, które przez lata budowały to, kim dzisiaj jesteśmy. Jak tego nie doceniać?