"Stumetrowa tyczka bujająca się na wietrze". W pracy na farmach wiatrowych stalowe nerwy to podstawa

Aneta Zabłocka
Z pokładu samolotu morskie farmy wiatraków wyglądają imponująco: ogromne maszty i równie gigantyczne łopaty powoli mielące powietrze. W pewnym momencie dociera do ciebie, że ktoś te urządzenia tam zamontował i ktoś regularnie je serwisuje. Szaleńcy? Jednego takiego niedawno poznałam.
Fot. archiwum prywatne
Marcina spotkałam w studiu tatuażu. Leżał na stole obok i kończył wielki obrazek na klatce piersiowej. Przyjechał do Warszawy z Gdyni. Miał przerwę w czasie pracy, wrócił z morza.

Marcin zwiedza świat, ale inaczej niż wszyscy. Dużo czasu spędza na morzu, dziesiątki kilometrów od brzegu. Jest technikiem serwisującym łopaty morskich turbin wiatrowych. Zjeździł pół świata, był w Australii, Japonii, Kanadzie, Brazylii, odwiedził właściwie wszystkie europejskie akweny morskie. – Gdybym pojechał ponownie na Hawaje, to bym stamtąd nie wrócił. To najlepsze miejsce na Ziemi – mówi.

Pogoda musi być idealna

Ponownie odzywam się do niego kilkanaście dni później, gdy Marcin znowu jest w pracy. – Teraz pracujemy w sektorze duńskim, 35 kilometrów od lądu. Czekamy na dobrą pogodę – opowiada Marcin. – Z powodu koronawirusa wszyscy przed wyjściem w morze przechodzimy testy.


Pytam go, jak zaczął pracę przy wiatrakach. – Kiedyś zobaczyłem dwóch gości zjeżdżających na linach z budynku. Od razu do nich ruszyłem zapytać, jak mogę się wciągnąć, bo chciałem pracować w ten sposób – wspomina.

Czytaj też: "Trzeba polubić ból" Najtwardszy człowiek w Polsce: Łukasz Sagan, zwycięzca biegu na 490 kilometrów

Po 12 latach osiągnął najwyższy stopień w dostępie linowym. Przez wiele lat pracował w firmach wykonujących prace na dużych wysokościach. W końcu kolega namówił go do wyprawy na morze.

– Aż mnie w nerkach piekło, gdy miałem wejść na wiatrak po raz pierwszy – opowiada. – To zupełnie inne warunki. Podczas pierwszego wspięcia dla bezpieczeństwa wpiąłem się w czterech punktach, choć wystarczą tylko dwa.

– Podstawowym wyposażeniem każdego technika jest hamak – śmieje się Marcin – Przez większość czasu nic nie robimy, czekamy na dobre warunki pogodowe.

Pogoda musi być idealna z dwóch powodów. Pierwszy – bezpieczeństwo. Drugi – Marcin nanosi specjalne środki chemiczne, które muszą mieć sprzyjające warunki atmosferyczne, aby można było je aplikować na powierzchni łopaty.

– Wczoraj przywieźli nas na turbinę o 6 rano, wróciliśmy na statek o 15:00. 9 godzin bezczynności, bo padało i wiało. Klientom zależy, żeby wykorzystać każdą godzinę dobrej pogody i tak staramy się robić. Na warunki pogodowe nie mamy jednak wpływu.
Fot. archiwum prywatne
Bazą dla Marcina jest statek. W środku ekipa ma do dyspozycji siłownię, kino, salę do gier z konsolą, a także całodzienną kantynę. – Nie żyjemy jak piraci – śmieje się. Podczas poprzedniej rotacji w pracy obejrzeliśmy 4 sezony "Peaky Blinders". Mamy na pokładzie książki, muzykę... Wszystko, co pomaga zabić czas.

Stumetrowa tyczka na wietrze

Pytam Marcina o chorobę morską. – Można się do tego przyzwyczaić – odpowiada. – Ja na szczęście nie mam z tym problemu, chociaż jako dziecko chorowałem. Mam jednak znajomych, których łapie choroba, nawet gdy pracują na wiatrakach na lądzie. To jest jednak 100-metrowa tyczka, która porusza się na wietrze. Całe dnie spędzamy bez kontaktu ze stabilnym gruntem pod nogami – tłumaczy.

W jego ekipie na szczęście nie było poważnych wypadków. Marcin mówi, że spotkał się raczej z głupimi sytuacjami, wynikającymi z braku doświadczenia i wyobraźni.

– Kiedyś porwało nam platformę z dwoma chłopakami. Obróciło ich wokół wieży i z powrotem. Ciężko było sprowadzić ich na ziemię. Udało się, ale byli po prostu zieloni ze strachu – mówi.

– Zaufanie w naszym fachu jest kluczowe. Znam ludzi, którzy nie powinni zajmować się tą pracą, ale mają odpowiednie dokumenty, więc wchodzą na projekty. Znam też wielu fantastycznych techników, którym bez cienia wątpliwości powierzam życie. Dobrze jest mieć dookoła siebie zaufanych ludzi. Ułatwia nam to życie i sprawia, że wszyscy bezpiecznie wracamy do domu.

Czasami pozwalają sobie na szalone zabawy: – Robimy sobie takie wahadło na linie, jakieś 20 metrów, dla zabawy. To jedna z naszych rozrywek – opowiada Marcin.

Gdy wchodzi na wiatrak, z tyłu głowy ma zawsze myśli, czy wszystko dobrze zapiał, czy niczego nie upuści i czy sam nie spadnie. Po kilkunastu latach doświadczenia nauczył się jednak ufać swoim umiejętnościom.

Najbardziej ekscytujące dla Marcina są przejścia na turbinę. Teraz na przykład korzystają ze wspartego na siłownikach pneumatycznych mostu podnoszonego z łodzi. – Niesamowity efekt jest przy dużych falach. Most stoi nieruchomo, a łodzią fale morze rzuca na lewo i prawo.
Fot. archiwum prywatne
Marcin w czasie jednego z projektów pracował też z platformy. Wtedy skrzydła wiatraka podawał im na pokład ogromny dźwig. – Wyobraź sobie, żuraw na środku morza wysoki na 130 metrów, mogący unieść 5 tysięcy ton.

To praca dla facetów lubiących ciężki sprzęt. Najpiękniejszym momentem są jednak wschody i zachody słońca obserwowane na morzu. – Mam już milion zdjęć, a mimo to nadal wyciągam aparat i robię kolejne. To jest ten moment, kiedy można naprawdę pomyśleć o swoim życiu – mówi.