Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady... Najpierw przeczytaj te historie ludzi, którzy to zrobili

Aneta Zabłocka
Nakręcono o tym masę filmów i seriali, napisano wiele książek: wyprowadzka na odludzie, z dala od cywilizacji, porzucenie życia w mieście, a potem wyjazd w góry czy do lasu. Oni to zrobili. Jak wyglądało zderzenie marzenia o życiu w głuszy z rzeczywistością? Czy nie żałują?
Fot. Przedbieszczady w Dolinie Wisłoka
Niemal każdy czasem ma taką myśl: a gdyby rzucić wszystko i wyjechać? Nie wszyscy mają tyle odwagi, by zrealizować to marzenie, ale niektórzy podjęli to ryzyko,

Takie z dala od cywilizacji to niekoniecznie malownicze zdjęcia z Instagrama, to raczej żmudna codzienna praca, która na początku częściej przynosi rozczarowań niż spełnienia.

Czytaj też: Rzucić wszystko, kupić kampera i pojechać na koniec świata. Oni to zrobili — i zabrali trójkę dzieci

Moi rozmówcy uznali, że w mieście się duszą i podjęli decyzję: wyjeżdżamy. Jedni wybrali Bieszczady, drudzy Pomorze zachodnie, miejsca odległe, piękne, spokojne.

Na początku była koza

Beata i Zbigniew Wantułowie wyjechali w Bieszczady blisko ćwierć wieku temu. To była realizacja marzenia ludzi zakochanych w górach. Po 25 latach mieszkania w Wisłoku Wielkim widzą, jak turystyka stopniowo niszczy miejsce, które kochają. – Zauważyliśmy taki trend, że teraz ludzie przyjeżdżają w Bieszczady dla biznesu agro – mówi Zbigniew. – 25 lat temu nie było tutaj dużo turystów. Teraz, w czasie pandemii, ludzie, którzy tu przyjechali z gotowymi planami na agrobiznesy, szukają wsparcia. Mówią, że nie przetrwają bez turystów.


Jego zdaniem agroturystyka zawsze jest jedynie dodatkowym źródłem zarobku dla rolników, podstawowym pozostaje gospodarstwo rolne. W obecnych czasach wszystko uległo odwróceniu – mówi Zbigniew.

– Kiedyś Bieszczady były uosobieniem wolności i nie chodziło jedynie o to, aby zarabiać pieniądze, ale po prostu tu być. Czuć dzikość gór, ale takie Bieszczady to już tylko legenda.

Gdy szukali dla siebie miejsca w Beskidzie, przez dwa tygodnie krążyli samochodem załadowanym po dach, tym co zabrali z Rybnika, po okolicznych wioskach. Wreszcie udało się kupić dom.

– Właścicielami byli ludzie z Warszawy, którzy zostawili pustostan na dwa lata. Miejsce było bardzo zapuszczone – wspomina Zbigniew.

Początkowo mieszkała tu tylko jego żona wraz z dwoma synami. Gdy miejscowi ostrzegali ją, że w październiku spadnie śnieg, który utrzyma się do połowy kwietnia, nie bardzo chciała im wierzyć.

– Temperatura spadła do -30 stopni, zamarzały klamki, okna były nieszczelne. Nie umiałam jeszcze napalić w piecu kaflowym. Było bardzo zimno – wspomina Beata.

Niedługo potem na świat przyszedł ich syn, który, jak się okazało, miał skazę białkową. Lekarze polecili zakup kozy.

– Myśleliśmy, że jak kupimy kozę, która daje mleko, to ona będzie je dawała cały czas. Takie mieliśmy wtedy pojęcie o hodowli zwierząt. Chuda koza zresztą była obrazem naszej mizernej sytuacji wtedy – mówi Beata. Miejscowi nie wierzyli, że Beata i Zbigniew zostaną w górach na dłużej. – Przekonali się, dopiero gdy na jesieni kupiliśmy drewno na zimę – śmieje się Zbyszek.

Ich gospodarstwo, z jednej kozy, rozrosło się do sporego stada, ruszyli też z produkcją serów, które są dla nich źródłem utrzymania. Otworzyli też ekoagroturystykę.

– Przyjechaliśmy w góry po to, aby spokojnie żyć. To był dobry wybór, ponieważ wciąż cieszymy się ciszą, wiatrem, słońcem, widokiem gór i sobą – mówią Beata i Zbyszek.

Traktor zamiast samochodu

– Za naszymi krowami biegaliśmy miesiąc, znają je już ludzie w dwóch powiatach. Pod domem mamy ścieżkę rowerową i któregoś dnia one sobie nią powędrowały. Zablokowały wtedy drogę wojewódzką – wspomina Ania z Zielonej Zagrody.
Wraz z mężem do miejscowości Płoć w Zachodniopomorskiem przyjechali 19 lat temu. Darek rzucił pracę, Anna zamknęła zakład fryzjerski we Wrocławiu. Chcieli zamieszkać w okolicach Drawska Pomorskiego, bo często przyjeżdżali w okolice na wakacje. – W tamtych czasach nie było internetu. Mieliśmy znajomych z Poznania, którzy kupowali miejscowe gazety i wysyłali je nam pocztą. Otwieraliśmy strony z ogłoszeniami o sprzedaży gospodarstw i dzwoniliśmy. Umawialiśmy kilka spotkań i jechaliśmy 400 kilometrów w jedną stronę, żeby obejrzeć jakiś dom – wspomina Anna.

Kupili siedlisko i wydzierżawili okoliczne pola. Na początku nie mieli nawet ciągnika. Korzystali z usług rolników, którzy za nich orali i cięli zboże. Po przeliczeniu kosztów uznali, że muszą kupić sprzęt.

– Sprzedaliśmy całkiem niezły samochód, w zamian kupiliśmy Poloneza i traktor – wspominają.

Postanowili, że będą prowadzić gospodarstwo ekologiczne. – Wybraliśmy się kiedyś na plantację truskawek. Próbowaliśmy owoców prosto z krzaka, ale smakowały jak proszek do prania – mówi Ania.

Teraz mają duże pole z truskawkami. Dawali koszyki owoców swoim znajomym, a oni zaczęli namawiać swoich kolegów, by przyjeżdżali do Zielonej Zagrody po świetne warzywa. Na farmie są też kury, gęsi, krowy... Cztery lata temu zdecydowali, że chcą zarabiać na swojej pracy na roli. Wysyłają ziemniaki na Podkarpacie, truskawki do Warszawy.

– Dom zamykamy tylko dlatego, że nasz kot nauczył się otwierać drzwi. Niestety jeszcze nie wie jak je zamykać – śmieje się Ania – Czasem postanawiał wyjść lub wrócić do domu o 2 nad ranem. Zimą taki przeciąg to niezbyt miła niespodzianka.

Jakie mają rady, dla tych, którym marzy się przeprowadzka na wieś? – To pomysł dla tych, którzy nie boją się ciężkiej pracy – mówi Darek.

– Nie polecam rzucać wszystkiego. Pieniądze z pracy na roli nie pojawią się przez wiele miesięcy. Niech chociaż jedna osoba ma stałą pracę – dodaje Anna.