Na nizinach Michał Leksiński jest szczęśliwym ojcem, a zawodowo człowiekiem, który m.in. współtworzy Patronite, serwis internetowy pozwalający fanom wspierać ulubionych artystów czy Youtuberów. Kilkaset metrów nad poziomem morza włącza się jednak jego supermoc – wspinaczka wysokogórska. W rozmowie z dad:Hero Michał opowiedział o tym, jak przez zdobywanie Korony Ziemi pomaga wychowankom rodzinnych domów dziecka, kto płaci jego ZUS, kiedy sam zdobywa szczyty, oraz, w których górach tubylcy, wspinaczy witają strzelbami, a nie chlebem i solą.
W tej chwili jestem de facto w najtrudniejszej fazie projektu "7 Happy Summits". W zależności od przyjętej wersji – tradycyjnej lub rozszerzonej – Korona Ziemi to odpowiednio siedem lub dziewięć szczytów. Chodzi o sprzeczność, co do tego, gdzie kończy się Europa, i jak przebiegają granice między Australią a Oceanią.
W Europie punktami sporu są Mont Blanc w Alpach (4810 m n.p.m.) i Elbrus na Kaukazie (5642 m n.p.m.), natomiast na antypodach – australijska Góra Kościuszki (2228 m n.p.m.) a Piramida Carstensza (4884 m n.p.m.) w Papui Nowej Gwinei. Problem z wejściem na Piramidę Carstensza wiąże się przede wszystkim z zaplanowaniem logistyczno-formalnym wyprawy.
To znaczy?
Po jednej stronie szczytu znajduje się największa na świecie kopalnia odkrywkowa złota, gdzie poziom wydobywczy ciągnie się w pionie od poziomu morza do 4 tysięcy metrów n.p.m. Z drugiej strony natomiast masz dżunglę, w której mieszkają plemiona separatystów. Oni częściej komunikują się za pomocą strzelb niż słów.
Ze względu na zagrożenie ze strony mieszkańców dżungli trekking został oficjalnie zamknięty. Obecnie jedynym sposobem na zdobycie góry jest dolot helikopterem do bazy i stamtąd wspinaczka na szczyt. Wydaje się przyjemnie, bezwysiłkowo, ale to tylko złudzenie. Tak naprawdę takie szybkie przemieszczenie się z poziomu zera na wysokość 4 tys. m n.p.m. ma bardzo niekorzystny wpływ na organizm.
Dodatkowo podróż zaczyna się w mieście Timika które nazywane jest deszczową stolicą Indonezji. A na każdym etapie lotu – od lotniska do bazy – pogoda musi być idealna. Dlatego logistycznie to naprawdę karkołomne zadanie.
Pewnie dlatego tak mało słyszy się o zdobywcach Piramidy Carstensza.
Dokładnie. Na całym świecie było ich około 450. Ja mam za sobą Mont Blanc i Elbrus w Europie, Kilimandżaro w Afryce, Aconcaguę w Ameryce Południowej, a trzy miesiące temu wróciłem z Oceanii, gdzie zdobyłem Górę Kościuszki i wspomnianą Piramidę Carstensza.
Okej, czyli mimo trudności udało Ci się zdobyć szczyt na Nowej Gwinei.
Tak i na tym kończy się stricte sportowy etap zdobywania Korony Ziemi, a zaczyna mocne organizowanie funduszy na kolejne wyprawy – na Mount Everest (8848 m n.p.m.) i Masyw Vinsona (4892 m n.p.m.) na Antarktydzie. Każda z tych ekspedycji to koszt około 150 tys. złotych. Nie są to pieniądze, które posiadam. A nawet jeśli miałbym tyle w domowym budżecie, to raczej nie chciałbym tego ruszać. Zaczyna się zatem walka o sponsorów.
Byłem już na Denali (6190 m n.p.m.) w Ameryce Północnej, niestety tam zabrakło nam kilkudziesięciu metrów w pionie, żeby zdobyć szczyt. Musieliśmy zawrócić.
Dlaczego?
Burza śnieżna i temperatura odczuwalna -50 stopni Celsjusza. Przy dobrej pogodzie jest to najpiękniejszy etap zdobywania szczytu. Spacer po grani, z której rozciąga się urzekający widok Alaski.
Nasz atak niestety zakończył się fiaskiem, ale nie jestem z tego powodu bardzo zawiedziony. Góry zdążyły już nauczyć mnie pokory. Minimalizuję ryzyko, gdzie tylko mogę. Moja partnerka była wtedy w piątym miesiącu ciąży, nie mogłem pozwolić sobie na brawurę. Rozsądek przede wszystkim.
A to nie jest tak, że wszyscy wspinacze to egoiści, dla których liczy się wyłącznie wejście na szczyt?
No jasne, że są egoistami (śmiech). Wspinaczka wysokogórska jest jednym z najbardziej egoistycznych sportów. Ludzie, którzy zdobywają szczyt, w tym i ja, realizują wewnętrzną potrzebę wejścia na tę górę. Wchodząc na górę i spoglądając ze szczytu na rozpościerające się widoki, nie wprowadzam żadnej wartości dodanej do otaczającej nas rzeczywistości.
Pytanie, co z tym dalej robisz. Moim zdaniem każdy alpinista czy himalaista powinien opowiadać o swoich doświadczeniach innym ludziom. Pokazywać czego uczą góry. Ja dodatkowo staram się równoważyć tę swoją egoistyczną pasję poprzez działalność dla Fundacji "Happy Kids". Dzięki wspinaczce zbieram pieniądze na fundację, jestem jej ambasadorem. To jest moja cegiełka na tym świecie, którą staram się dokładać.
Organizuję obozy wspinaczkowe dla dzieciaków – podopiecznych fundacji – z rodzinnych domów dziecka. Dodatkowo zaangażowałem się też mocno w działalność edukacyjną. Staram się jak najszerzej opowiadać o metaforach zaklętych w górach i wspinaniu.
Co to znaczy?
W dzisiejszych czasach jesteśmy bombardowani przekazem pełnym różnych metafor sukcesu, w których najczęściej jest on przedstawiany jako zdobywanie szczytu. Szczytu umiejętności, szczytu w biznesie czy każdego innego. A przecież każdy, kto chodzi po górach, wie, że szczyt jest tym miejscem, gdzie trzeba być jak najkrócej. Paradoksalnie największa praca, która na niego prowadzi, jest robiona na nizinach.
Zdjęcie w triumfalnej pozie, zrobione na wierzchołku, to pewnego rodzaju oszustwo. Podobne do tysięcy innych, znanych z mediów społecznościowych. W końcu nie widać na nim, że kilkadziesiąt metrów niżej kląłem jak szewc i wypluwałem płuca (śmiech). Tak samo jak nie widać godzin treningów i przygotowań. W przeciwieństwie do modnego w ostatnich latach przekazu sukces nie jest instant.
Jak zaczęła się Twoja współpraca z fundacją "Happy Kids"?
Przy okazji służbowych spotkań poznałem ludzi zarządzających fundacją. Urzekła mnie w niej bliskość w relacji z podopiecznymi. "Happy Kids" zrzesza bowiem 14 rodzinnych domów dziecka, działających na terenie woj. łódzkiego. Nie obejmuje zatem swoim zasięgiem całej Polski, co przekłada się na możliwość bezpośredniego kontaktu ze wszystkimi wychowankami. I na tym mi zależało.
Wracając w góry – zdarzyły Ci się jakieś wypadki?
W górach nie, ale w trakcie przygotowań do zdobycia Mont Blanc złamałem kolano, wybiłem bark i zaliczyłem jeszcze kilka kontuzji. Bark wybiłem sobie w czasie kursu turystyki wysokogórskiej, który skończył się dla mnie po 12 godzinach w szpitalu w Zakopanem. Dodatkowo wstawiali mi go na żywca, więc nie mam z tego kursu zbyt wielu dobrych wspomnień (śmiech).
Za pierwszym razem nie udało nam się jednak wejść na szczyt, dlatego, pełni zapału do treningów, wróciliśmy z przyjaciółmi do Polski, by za rok ponownie spróbować się z Mont Blanc. No i w czasie wspinaczki na panelu wspinaczkowym, spadłem z 12 m i roztrzaskałem sobie kolano. Operacje, druty, gips. Przez trzy miesiące nie mogłem robić nic. Myślałem wtedy, że szlag mnie trafi. Po rehabilitacji wróciliśmy w Alpy i... znowu się nie udało wejść na szczyt. Dopiero miesiąc później, za trzecim podejściem zdobyłem Mont Blanc.
Szanuję za wytrwałość.
Korona Ziemi w środowisku himalaistów nie jest brana za wybitne osiągnięcie sportowe. To raczej wyzwanie przygodowe...
I dowodzące Twoich umiejętności organizacyjnych, zwłaszcza w zakresie pozyskiwania środków (śmiech).
Tak, to zdecydowanie ogromne wyzwanie sponsoringowe i organizacyjne. Fajnie, że ktoś potrafi zaplanować sobie kilka tygodni w górach, ale do tego trzeba jeszcze przecież ogarnąć to życie, które się toczy. Ktoś musi zapłacić za ciebie ZUS, podatki, czynsz czy jakieś inne opłaty.
Ty ogarniasz?
Tu wkracza moja kochana partnerka, bez której pewnie nie osiągnąłbym wielu rzeczy. Dzięki jej zrozumieniu, empatii i akceptacji mogę realizować projekt zdobywania Korony Ziemi. Rozumie, jak ważne to dla mnie przedsięwzięcie życiowe.
W górach człowiek odnajduje spokój, co w dzisiejszych czasach tworzy pewien paradoks. W moim przypadku muszę znaleźć sponsorów, zaplanować miesięczną ekspedycję po to, żeby się odciąć od internetu. Choć w Nepalu – gdzie jeszcze mnie nie było – podobno jest już tyle masztów komunikacyjnych, że w zasadzie nigdzie nie ma problemów z zasięgiem.
To naprawdę zabawne, bo kiedy opowiadałem podopiecznym fundacji o wizycie w Pamirze w Kirgistanie, dla dzieciaków najbardziej fascynujące było to, jakim cudem wytrzymałem trzy tygodnie bez internetu.
Znak czasów.
Powoli tak jest, że brak internetu staje się dobrem luksusowym. Oczywiście wtedy, kiedy możesz sobie na to pozwolić. Odciąć się od rzeczywistości wyjechać w góry. Ja na trzydzieste urodziny dostałem od bliskich komunikator satelitarny. To urządzenie, które przypomina trochę starą Nokię na sterydach. Nie ma jednak możliwości dzwonienia.
Umożliwia jednak wysyłanie wiadomości, korzystanie z mapy i daje dostęp do prognozy pogody. Dodatkowo można też udostępniać swoją lokalizację w czasie rzeczywistym. Na starcie wędrówki można włączyć opcję, dzięki której twoja pozycja będzie wyświetlana w mediach społecznościowych.
I można Cię obserwować jak dostawcę Uber Eats.
Tak (śmiech). Przy okazji bywa to przyczyną niemałych nerwów. Tracker działa najlepiej wtedy, kiedy jest po prostu przypięty karabińczykiem do plecaka i swobodnie zwisa. No i wyobraź sobie, że po drodze na szczyt urządzenie zamarza. Ktoś, kto ogląda tracker widzi cię na wysokości sześciu tysięcy m n.p.m., a potem przez godzinę punkt stoi w miejscu, by w końcu ruszyć na pięć i pół tysiąca m n.p.m. To może zmrozić krew w żyłach.