Woziłem barszcz i pierogi dla fundacji „Podzielmy się" i powiem wam, czemu też powinniście to zrobić

Andrzej Chojnowski
Wiem, co sobie pomyślisz – to mógłby być taki ciekawy tekst, gdybym opowiedział, że woziłem koks dla mafii. Albo że przemycałem ludzi przez granicę pod naczepą Jelcza. Albo że przywoziłem do Polski auta dla polskich milionerów. Nic z tego. Latałem po Warszawie z torbami wypełnionymi sernikiem, pierogami i kapustą z grzybami – i było super. Ale po kolei.
Kaboompics.com/Pexels
Parę lat temu (trzy?), w przypływie świątecznego lenistwa, oszołomiony ilością kapusty z grzybami, zamroczony kolejną porcją śledzi, na węglowodanowym haju po kolejnej garści pierników, scrollowałem Facebooka, a więc korzystałem z przyjemności dostępnej tym, którzy przetrwali przedświąteczny obłęd i zasłużyli na odrobinę socialmediowego masażu.

Wtedy wyświetlił mi się ciekawy post. Ktoś ze znajomych zachwalał akcję uruchomioną przez jego znajomą. Założenie było proste: szukano chętnych, którzy podzielą się z potrzebującymi tym, co znalazło się na ich stole świątecznym – a także chętnych kierowców, którzy zawiozą jedzenie do noclegowni i jadłodajni. Obie role mi odpowiadały.


Święta powinny być przyjemne, nawet kiedy nie jesteś już dzieckiem i wiesz, że Mikołaj najczęściej ma twarz kuriera z DPD. Magia Wigilii pryska jednak, gdy zdasz sobie sprawę z błędów, które powtarzamy co roku: najpierw, zarywając noce i weekendy, przygotowujemy przysłowiowe 12 potraw w wersji dla pułku wojska, a potem próbujemy to wszystko zjeść. To się nigdy nie udaje, więc zostajemy z torbami świątecznego żarcia. Chcemy dobrze, ale wychodzi źle, a po jakimś czasie część tych wigilijnych potraw ląduje w koszu na śmieci.
Marta Dzedyshko/Pexels
Wywalanie jedzenia to zło. Nie trzeba być Gretą Thunberg, by wkurzyć się z tego powodu, wystarczy pomyśleć, ile energii czy wody potrzeba, by wyprodukować żywność. Wyrzucanie wigilijnych potraw to zło podwójne, bo, nawet jeśli nie jesteś osobą wierzącą, dzielenie się z potrzebującymi to obowiązek i przyjemność. Jeśli czegoś uczy nas ten okres świąt to właśnie tego, że powinniśmy się częściej dzielić tym, co mamy. O to w sumie chodzi w dawaniu bliskim prezentów, prawda?
Przeczytałem jeszcze raz post na Facebooku. Potem zerknąłem do lodówki, w której nawet światło żarówki nie było w stanie przebić się przez gęstwinę zawiniątek i słoików – i wiedziałem już, co chcę zrobić. Pięć minut później miałem torbę pełną wigilijnych potraw, którymi chciałem się podzielić.

Odezwałem się do organizatorki, bo chciałem zostać świątecznym dostawcą sernika i bigosu, ale miałem też ochotę poznać mechanizm funkcjonowania systemu. Był mega prosty. Tak prosty, że aż niesamowity. Pomyśl o tej akcji jak o świątecznym Uber Eats, w którym to ty jesteś kurierem, ale zamiast pizzy czy burgerów wieziesz kapustę z grzybami oraz barszcz. No i nikt za nic nie płaci, ale na koniec dnia wszyscy są zadowoleni.

Napisałem więc na Facebooku, że chcę zostać świątecznym kierowcą (wtedy fundacja chyba jeszcze nie istniała, ale to nie ma znaczenia). Godzinę później dostałem namiary na osoby z mojej okolicy, które chcą podzielić się jedzeniem.

Dostałem też namiar na warszawską noclegownię, która była gotowa przyjąć jedzenie. I tyle. Banalnie proste i wspaniałe. Stałem się częścią systemu. Zostałem świątecznym kurierem. Dostawcą bigosu, pierogów i sernika. Lepiej być nie mogło.

Potem sprawy potoczyły się szybko. Pojechałem pod wskazany adres i odebrałem przesyłkę – pękającą w szwach reklamówkę, w której był bigos, paszteciki, pierogi i bardzo dużo sernika. W bagażniku tkwiła też moja reklamówka ze świąteczną przesyłką. Połowa misji wykonana.
Quinn Kampschroer/Pixabay
Pół godziny później dobijałem się do bramy noclegowni na warszawskim Służewcu. Wyniosłem dwie pękate reklamówki jedzenia, torby zmieniły właściciela, życzyliśmy sobie wesołych świąt. Sprawa załatwiona.

Wiesz, co było w tym najfajniejsze? Rok później powtórzyłem tę akcję, ale na własną rękę. Zgarnąłem wszystkie nietknięte serniki, pierniki i inne świąteczne wypieki, które zostały po wigilii w klasie mojego syna, a następnie zawiozłem je do tej samej jadłodajni.

Oddać jedzenie w święta może każdy. Wystarczy zajrzeć do własnej lodówki – albo zapukać do sąsiadów i zapytać, czy nie chcieliby podzielić się tym, czego mają za dużo. Ale o niebo fajniej jest zostać świątecznym kurierem fundacji „Podzielmy się” i stać się częścią tego systemu.

Warto spróbować chociaż raz, zanim zaczniesz sam dzielić się tym, czego masz za dużo z tymi, którzy mają za mało.