"Poległem, nie chcę udzielać rad..." Michał Urbaniak o tym, dlaczego uważa, że zawiódł jako ojciec

Michał Jośko
Warszawski klub SPATiF, miejsce kultowe dla każdego miłośnika muzyki. Przede mną Michał Urbaniak, człowiek-legenda. Zamawiamy herbatę z imbirem i zaczynamy rozmowę – nie tylko o muzyce, ale i o tym, czy da się pogodzić światową karierę ze sztuką bycia dobrym ojcem.
Fot. Facebook.com/UrbanatorDays
Ruszyła trzynasta edycja Urbanator Days, wydarzenia, w ramach którego młodzi artyści mogą wystąpić z panem i pański zespołem na scenie… Kształtuje ich pan na swoje podobieństwo?

Zdecydowanie brak mi talentu i powołania pedagogicznego i nigdy nie zamierzałem nikogo uczyć grania. Miałbym stawać się jakimś autorytetem, narzucającym komuś, co powinien robić, a czego unikać? Nigdy w życiu. Przecież i tak mnóstwo talentów jest tłamszonych na etapie edukacji w muzyce rytmicznej.

Młody człowiek uczy się ileś lat, a pedagodzy mówią mu, że liczy się wyłącznie warsztat, skupiają się na stworzeniu wykonawcy. Dodajmy, że są to ludzie, którzy albo już przestali grać, albo wbijają podopiecznemu do głowy to, co sami grali dawno temu.


Efekt? Podopieczny zaczyna zbyt mocno skupiać się na kwesti umiejętności technicznych. W pewnym momencie przestaje być kreatywnym artystą, a przeobraża się w wykonawcę.

To najgorszy z możliwych scenariuszy, bo cała muzyka rytmiczna polega na tworzeniu na żywo, a nie na perfekcyjnym odtwarzaniu wyuczonych “zagrywek” czy też popisywaniu się sprawnością techniczną.

A przecież w naprawdę dobrej muzyce rytmicznej nie chodzi o perfekcyjne odtwarzanie nut – każdy występ ma być spontanicznym tworzeniem nowej jakości!

Można oczywiście bazować na jakimś utworze, lecz cała sztuka polega na tym, aby traktować go jako bazę do własnej opowieści oraz kreacji tworzonej na żywo.

Co istotne, Urbanator Days to nie tylko jazz, lecz szeroko pojęta muzyka rytmiczna. Dlatego pojawiają się tam przedstawiciele różnych gatunków muzycznych, bo przecież kocham najogólniej pojęte dźwięki “czarne” i “korzenne".

Świetnym przykładem jest R&B – choć często słychać komentarze, iż jest w nim sporo analfabetyzmu muzycznego, to dla mnie najistotniejszy jest fakt, iż w tych brzmieniach przetrwało mnóstwo szczerej, korzennej prawdy, której nie zabiła edukacja akademicka.

W ten sposób wracamy do grania z młodszymi kolegami po fachu: nie interesują mnie "kwestie wirtuozerskie", lecz wyłącznie talent i prawdziwa miłość do muzyki. Na tej bazie można stworzyć rewelacyjne porozumienie, nawet wtedy, gdy ludzie reprezentują różne pokolenia.
Fot. Facebook.com/UrbanatorDays
Talent i miłość do muzyki wystarczą debiutantowi, który chciałby osiągnąć wielki sukces?

Zdecydowanie warto byłoby jeszcze trzymać się – naprawdę konsekwentnie i wytrwale – zasady "P.P.P.", bazującej na prawdzie, pasji i pracy.

Tak swoją drogą – czym jest ów sukces? Cóż, dla jazzmana będzie to sytuacja, w której może utrzymać się z grania.

W czasach pańskiej młodości ta kwestia wyglądała znacznie bardziej różowo…

Zdecydowanie tak. Było i różowo, i bojowo! Pamiętajmy, że w latach 50. ubiegłego wieku i w początkach dekady kolejnej to właśnie jazzmani byli gwiazdami mainstreamu, a jazz był muzyką popularną, taneczną i rozrywkową!

Nic dziwnego, że znienawidziłem gitarowe granie – gdy zaczęły zakochiwać się w nim miliony, byłem wściekły, bo jazz został zepchnięty w stronę elitarnej niszy.

Pierwsze utwory rock and rollowe były czymś tragicznie słabym; zwłaszcza w naszym rodzimym wydaniu, określanym mianem big beatu. Choć oczywiście były wyjątki potwierdzające tę regułę – Niemen albo Nalepa tworzyli przecież rzeczy naprawdę świetne.

Przy okazji napomknijmy, że wiele dekad temu nad Wisłą powstawało również sporo dobrej muzyki pop. Pamięta pan piosenki Seweryna Krajewskiego? Przecież on pisał rzeczy na miarę Beatlesów! Czyli zespołu, który – nawiasem mówiąc – nie był rockowy, lecz tworzył pop.

Oczywiście z dzisiejszej perspektywy nie czuję już nienawiści do rock and rolla. Doceniam i bardzo szanuję to, co powstało w czasach jego świetności, czyli od Chucka Berry'ego, po Jimiego Hendrixa, na którym prawdziwy rock się skończył.

Potrafię docenić każdą dobrze zagraną muzykę rytmiczną. Naprawdę każdą, włączając w to nawet disco. Mówimy oczywiście o dobrych jakościowo piosenkach, bo z disco polo mam problem (śmiech).

Choć oczywiście znacznie większą słabość mam do jazzu, R&B, bluesa, soulu i hip-hopu. Tę muzykę naprawdę kocham i czuję. To są dźwięki z korzeniami oraz historia z tradycją! Cała prawdziwa muzyka rytmiczna!

Istnieje możliwość, że gdyby debiutował pan dziś, to zostałby raperem, a nie jazzmanem?

Jak najbardziej. Być może oprócz grania jazzu na saksofonie, zacząłbym śpiewać i rapować o tym, co czuję, co mnie boli, co mi się nie podoba.

Przecież geneza jazzu i hip-hopu jest dokładnie taka sama: powstały z potrzeby buntu młodych ludzi, stały się formą protestu wobec świata.

W ogóle żałuję tego, że już moje pokolenie nie wpadło na to, że do mikrofonu można mówić, zamiast śpiewać. Zwłaszcza, że od dawna potrafię scatować – no a przecież to właśnie ten wywodzący się z jazzu styl był już takim rapowaniem bez tekstu. Często mawiam, że jednym z pierwszych raperów w historii był Louis Armstrong.
Zanim jazzmani zniknęli z mainstreamu, zdążyli jeszcze nauczyć swoich następców ostrego imprezowania…

Rzeczywiście, choć większości ludzi takie rzeczy kojarzą się ze światem rocka, to właśnie gwiazdy jazzu zaczęły na dobre uskuteczniać rozmaite ekscesy damsko-męskie, szaleć z narkotykami i alkoholem. Nie ukrywam, że sam przez wiele lat żyłem naprawdę ostro.
Tworzyłem, bawiłem się świetnie, piłem i zmierzałem w stronę autodestrukcji, zakładając, że nie dożyję nawet czterdziestki. Organizm zbuntował się wcześniej: mając 29 lat, zaliczyłem zawał serca.

W roku 1978, jako 35-latek, został pan ojcem. Dwa lata później urodziła się druga córka. Życie uległo wtedy zmianie?

Pojawienie się na świecie Kasi i Miki sprawiło, że uspokoiłem się i przemyślałem mnóstwo rzeczy. Przesadą byłoby stwierdzenie, że zacząłem prowadzić całkowicie stabilne życie, ale wszedłem we wspaniały i naprawdę spokojny – jak na mnie – okres, który trwał około dekady.

Zmieniał pan pieluchy, wstawał pan w nocy do płaczących niemowląt?

Tak. Początkowo mocno angażowałem się w wychowanie moich dziewczyn. Później – biję się w pierś – realia życia zawodowego nie pozwoliły mi kontynuować tej zacnej misji rodzicielskiej. Winien był, oczywiście, jazz.

Starałem się połączyć obowiązki ojcowskie z karierą muzyczną, która kręciła się naprawdę szybko. Wyszło, jak wyszło… Nie chcę się usprawiedliwiać, bo przecież można być i dobrym ojcem, i robić tak zwaną karierę muzyczną. Mnie owa sztuka nie całkiem się udała, niestety.

Wszystko okazało się zbyt dużym wyzwaniem i poległem. Wychowywanie córek traktowałem naprawdę poważnie, ale z czasem jazz coraz bardziej kolidował z rolą rodzica.

W późniejszych latach moją jedyną zaletą okazało się chyba tylko to, że byłem ojcem wyluzowanym, dającym córkom naprawdę dużo swobody. Niczego im nie narzucałem, włączając w to ich pasje artystyczne. Wiedziałem, że Mika ma wielki talent muzyczny, ale nie naciskałem, nie kalkulowałem, że nadarza się okazja, by wychować gwiazdę.

Wszystko potoczyło się naturalnie – gdy pewnego dnia przyszła do mnie i powiedziała, że chciałaby śpiewać, odparłem: "Okej, jeżeli musisz, to śpiewaj" (śmiech).

Z drugiej strony sam nie wiem, czy była to właściwa strategia. Może jednak powinienem motywować ją bardziej? No, ale to tylko gdybanie…
Fot. Facebook.com/UrbanatorDays/ Łukasz Szeląg
Gdybał pan kiedykolwiek w taki sposób: "z synem poszłoby mi lepiej, zabierałbym go na ryby, nawiązał męską nić porozumienia"?

Nie, nigdy nie myślałem nad takim scenariuszem. Lecz jeżeli mamy gdybać, to nie sądzę, aby płeć dziecka zmieniła cokolwiek – prawdopodobnie nawet gdybym miał syna, to w najodpowiedniejszym momencie nie pojechałbym z nim na te ryby, bo przecież byłbym w trasie, poświęcając się muzyce.

Po narodzinach dziecka wiele osób porzuca pasje; zdarza się, że pojawienie się dziecka oraz obowiązki rodzinne odbierają kreatywność. Jak uniknąć scenariusza, w którym stając się ojcem, człowiek wchodzi w ciepłe, wygodne kapcie?

U mnie wszystko przebiegło w sposób naturalny – oszalałem na punkcie córek, ale nie straciłem zapału do muzyki. Intensywnie komponowałem, grałem mnóstwo koncertów, co roku zaliczałem dziesiątki lotów między Europą a Stanami.

Byłem przekonany, że zdołam pogodzić życie rodzinne z miłością do jazzu; po latach okazało się, że ta sztuka mi się nie udała.

Rozjazdy i rozwody... Wszystko to zaburzyło proces wychowawczy. Dlatego nie chciałbym udzielać porad, bo nie jestem wiarygodnym ekspertem. Daleko mi do bycia ojcem idealnym.

Jeżeli cofniemy się do pańskiego dzieciństwa, to nie znajdziemy tam idealnych wzorców męskich, prawda?

Taty prawie nie pamiętam. Ot, ze dwa wspomnienia, jakieś sytuacje, w których zabierał mnie – małego chłopca – do szynkwasu.

Nigdy nie wartościowałem owych wzorców, zaczynam zastanawiać się nad tym dopiero teraz, gdy o nich rozmawiamy. Być może właśnie to, że praktycznie nie miałem ojca, sprawiło, że usamodzielniłem się w młodym wieku?

Wie pan: chciałem pokazać mamie, że jestem prawdziwym, odpowiedzialnym facetem, który coś w życiu osiągnie.

Gdy patrzę wstecz, najbardziej podziwiam siebie jako piętnastolatka. Jak na ten wiek miałem nie tylko ogromną wiedzę, ale i potężną pracowitość. Chyba nigdy nie stawiałem sobie poprzeczki aż tak wysoko, jak wtedy. Byłem początkującym muzykiem z naprawdę ambitnym planem, który wykonałem z nawiązką.
To wtedy zakiełkował w panu pracoholizm?

Chyba tak. Nigdy nie nauczyłem się odpoczywać. Na prawdziwym urlopie nie byłem od czasów szkolnych. Bardzo rzadko daję się namówić na odrobinę relaksu.

Parę miesięcy temu żona wyciągnęła mnie na tydzień do Portugalii. Wszystko wyglądało tak, że od czasu do czasu siedziałem z nią w basenie, a potem urywałem się, włączałem komputer i pracowałem nad muzyką.


Wszystko to ma genezę we wspominanej wcześniej zasadzie "P.P.P.", której trzymam się od czasów młodości. To właśnie wtedy stałem się człowiekiem, który uwierzył, że nie ma rzeczy niemożliwych, o ile tylko podejdzie się do muzyki w sposób naprawdę zaangażowany. Nawet jeżeli przy okazji człowiek nadużyje swego ciała…

Od wielu dekad mam poważne problemy z prawą ręką – to wynik zbyt ostrej gry na skrzypcach. Gdy techniczni mówili mi, że nie można osiągnąć wystarczająco głośnego brzmienia, bo nie mamy odpowiedniego wzmacniacza, dociskałem smyczek do strun jeszcze mocniej i w końcu okazywało się, że jednak można. Byłem muzycznym kamikaze (śmiech).

Początków takiego samozaparcia trzeba szukać w tym, jak bardzo chciałem sprawić, żeby mama była ze mnie naprawdę dumna.
Fot. B. Maciejewski
Mama, czyli – zaznaczmy – kobieta silna i odnosząca sukcesy; dziś nazwalibyśmy ją utalentowaną businesswoman.

Przez wiele lat zajmowała się produkcją rękawiczek i wychodziło jej to świetnie, była naprawdę przedsiębiorczą osobą. Do tego po pracy poświęcała dużo energii na wychowywanie mnie, pełniąc rolę i matki, i ojca. Być może uzależniała mnie od siebie zbyt mocno, ale robiła to z miłości, miała jak najlepsze intencje.

Całe moje życie i muzyka – a muzyka to moje życie – kręci się wokół kobiet, jestem od nich uzależniony. To one miały największy wpływ na to, kim jestem – zarówno prywatnie, jak i artystycznie.

Wie pan, co zawsze nakręcało mnie do działania? Wolność, swoboda, bycie sobą, protest i kobieta.

Z jednej strony chodziło o bunt: gdy władze komunistyczne zabraniały grania jazzu, nakręcałem się: "tym bardziej będę grał te zakazane dźwięki"! Z drugiej chodziło o słowa mamusi: “synku, weź skrzypeczki i im pokaż”! Tak więc grałem właściwie dla niej.

W ogóle jest tak, że gdy zaczynam występ, to pierwszą rzeczą, jaką robię, jest sprawdzenie, gdzie siedzi moja żona – w trakcie koncertu chcę czuć reakcje osoby, dla której gram. A robię to wyłącznie dla niej, dla muzyki, którą kocham i która jest moim życiem oraz publiczności, która zawsze jest owej muzyki częścią.

Na koniec proszę jeszcze raz, wielkimi literami, napisać: NAJWAŻNIEJSZE SĄ P.P.P.: PRAWDA, PASJA I PRACA.