"Przyroda nie czeka". Tak pandemia koronawirusa wygląda na polskiej wsi, tego nie widać z Warszawy

Aneta Zabłocka
W dużych miastach ludzie mają swoje problemy związane z pandemią. Na wsi życie wygląda trochę inaczej. Jest oczywiście koronawirus, ale jest też praca na roli, której nie da się wysłać na kwarantannę. Sprawdziliśmy, jak podczas pandemii wygląda życie w jednej z mazowieckich wsi.
Fot. Spacer Pugh/Unsplash
W największych miastach Polski pandemia koronawirusa jest wielkim problemem. Tam jest najwięcej zachorowań, tam szpitale są najbardziej przeciążone, a kwarantanna najbardziej utrudnia ludziom życie.

60 kilometrów od Warszawy leży powiat wyszkowski. 200 osób przebywa na jego terenie w kwarantannie domowej. Ponad 80 osób objęto nadzorem epidemiologicznym. U 6 osób wykryto koronawirusa, ale nie wymagają one hospitalizacji.

We wsiach, które otaczają Wyszków, ludzie wiedzą, kto siedzi w domu na kwarantannie. Nie ma tu jednak wytykania palcem. Na początku był lęk, teraz sąsiedzi głównie śmieją się z tych w izolacji, że godzinami siedzą w oknie i wypatrują sensacji na pustej wiejskiej drodze.

Na początku wszyscy się bali

– U nas w gminie dużo osób albo jeździło na TIR-ach, albo miało rodzinę w Anglii, która właśnie przyjechała do kraju – mówi Janek, mieszkaniec jednej z wsi pod Wyszkowem. – Na początku wszyscy się ich bali, bo wychodziliśmy z założenia, że skoro izolacja to muszą być chorzy.


W końcu wygrała ciekawość sąsiadów i objęci kwarantanną wyjaśnili, że poza regularnym wysyłaniem SMS informacji o miejscu pobytu, nic innego się z nimi nie dzieje. Co jakiś czas osoby w kwarantannie kontrolują policjanci w towarzystwie Wojsk Obrony Terytorialnej.

– Teoretycznie nie powinni wychodzić z domu, ale przecież jak człowiek nie wyjdzie z własnego podwórka, to nie ma kontaktu z innymi ludźmi – tłumaczy Janek.

– W końcu trzeba też zajmować się zwierzakami. Objęci izolacją nie chodzą po drodze i sąsiedzi robią im zakupy, ale to bardziej komfortowa sytuacja, niż w mieście – tłumaczy Janek.

Przyroda nie czeka

Wieś rządzi się innymi prawami, ze względu na rodzaj pracy wykonywanej przez ludzi zamieszkujących te tereny. Na wsi mówią: "przyroda nie czeka". W marcu trzeba już wyjechać w pole.

– Robotę trzeba zrobić i koronawirus nie ma na to wpływu – mówi Janek. – Muszę wywieźć obornik, zasiać. Traktory jeżdżą w tę i z powrotem, każdy sam w kabinie, więc i tak nie ma mowy o zakażeniu.

– Martwimy się, co będzie ze sprzedażą zboża i żywca, bo w kryzysie ceny mocno spadną. Ministerstwo zawsze powtarza, że będzie trzymało ceny w ryzach, ale potem rynek i tak rządzi się swoimi prawami – mówi Janek.

Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa proponuje rolnikom kredyty na preferencyjnych warunkach, a płacenie składek KRUS zostaje zawieszone na trzy miesiące.

Janek przyznaje, że na wsi zrobiło się spokojniej, ludzie ograniczają wyjścia tylko do sklepu, każdy kręci się w obrębie własnego podwórka. Wszyscy zwracają szczególna uwagę na osoby starsze, bo ich na wsiach nie brakuje.

– Ludzie częściej pukają do domów starszych i pytają, czy czegoś nie trzeba kupić – mówi Janek. Szczególnie że jak młodzi wyjechali do Anglii albo pracują w mieście.

– Kiedyś te babeczki chodziły drogą, przysiadały na ławkach, sąsiedzi zaglądali do siebie na podwórka. Teraz cisza. Trochę ludzie grillowali, jak było ciepło, ale każdy na własnym podwórku.
Fot. Paddy Walker/Unsplash

Życie jeszcze bardziej zwolniło

Zaraz po wybuchu pandemii wielu właścicieli wiejskich sklepów myślało o zwinięciu interesu.

– Wszyscy pojechali do miasta powiatowego i do dużych marketów, nakupili papieru toaletowego, jedzenia i chemii. Do nas nikt nie zaglądał – mówi mi właściciel jednego z małych sklepów w powiecie.

– Teraz jest lepiej, ludzie przestraszyli się wirusa, po tym jak sąsiedzi zaczęli trafiać na kwarantannę – tłumaczy. – Przestali już tak jeździć na duże zakupy, raczej robią małe u mnie.


– Targ w Wyszkowie też zamknęli, więc nie ma gdzie warzyw kupować. W obecnej sytuacji to i tak nie uratuje mojego sklepu. Boję się, że będę musiał go zamknąć, jeśli do majówki nie poprawi się sytuacja – mówi ze smutkiem.

Stara się jeździć do hurtowni jak najrzadziej. Chleb przyjeżdża z piekarni przed świtem, gdy sklep jest jeszcze zamknięty, więc pieczywo czeka w pojemnikach, aż właściciel sam je wniesie do sklepu.

Dwa razy w tygodniu mój rozmówca jedzie do magazynów i przywozi towar. Zawsze jest w maseczce i rękawiczkach. – Akurat o rękawiczki nie muszę się martwić, bo zawsze miałem zapas w sklepie, były potrzebne do nakładania pieczywa. Jak tylko pojawiły się wieści o zakażonych, ściągnąłem kilka dodatkowych opakowań.

Czytaj tez: Pracują w czasie pandemii, choć mają rodziny. Dzięki nim wasze lodówki nie świecą pustkami

– Miasto powiatowe jest jak wymarłe, ale i u nas na wsi nie lepiej – mówi mi właściciel sklepu. – Wcześniej, na początku epidemii, ludzie przychodzili do sklepu i rozmawiali o sytuacji.

– Teraz wpadają, żeby kupić chleb, trochę wędliny, a potem znikają. Śmieją się tylko wszyscy, że kolejki jak za komuny ciągną się aż na drogę i nie wiadomo, czy dla wszystkich wystarczy towaru – żartuje.

– Mam dwie pracownice, więc będę korzystał z tarczy antykryzysowej. W niedzielę sam staję za ladą, ale otwieram na krótko. Jak ktoś będzie coś chciał, to zawoła przez płot, co potrzeba i podam – mówi.

Pytam, jak zmieniło się życie jego wsi w czasach koronawirusa. Odpowiada, że po zaostrzeniu rygorów bezpieczeństwa zauważył smutek. – Wcześniej życie płynęło tu wolno, ale teraz jeszcze bardziej zwolniło. I tak cicho się zrobiło, że jak traktor jedzie, to jakby ziemia dudniła.