Najtrudniej w patchworku mają dzieci. Jakim im pomóc? Znalazłem sposób, ale to droga przez mękę

Piotr Skrzypczak
Dorośli po przejściach nie mają łatwo w nowym związku, tworzenie czegoś od zera, gdy w głowie siedzą jeszcze „demony przeszłości”, jest trudne. A czym taki rodzinny patchwork jest dla dzieci? Podpowiem wam: kompletnym chaosem.
Fot: Pixabay/Pexels
Nic w ich życiu nie jest takie jak wcześniej. Mają dwa domy i po jednym rodzicu w każdym z nich. Oprócz rodzica są jeszcze nowi partnerzy/partnerki rodziców i być może ich dzieci. Nic już nie jest oczywiste.

Dzieci walczą o uwagę, o przestrzeń dla siebie, nierzadko też o władzę. Rozgrywają rodziców, uczą się mimowolnie manipulować sytuacją. Oczywiście, byłoby idealnie gdyby po rozwodzie rodzice w sprawach dzieci grali do jednej bramki, ale umówmy się – to zdarza się bardzo rzadko, na pewno nie w trakcie rozwodu czy zaraz po nim. Jeśli ludzie mają dobrze w głowach i pamiętają o tym, by zadbać o dobro dzieci, po jakimś czasie sytuacja się stabilizuje.


Najczęściej jednak emocje rodziców biorą górę. Dzieci wpadają w konflikt lojalności wobec każdego z nich, chcą zadowolić oboje, usiłują odgadnąć „życzenia” rodzica…
Po prostu są zagubione.

Gdy rodzice wchodzą w nowe związki, chaos w życiu dzieci się potęguje. Kiedyś miały inny dom, teraz nagle muszą spędzać czas z obcymi sobie dziećmi i obcym dorosłym.

„Zgranie” dzieci w patchworku jest nie lada wyzwaniem. Trzeba zadbać o własne potomstwo, które po rozwodzie przeżywa trudne chwile, a jednocześnie budować choćby zalążek więzi z dziećmi partnera.

Trzeba też dbać o więź między dziećmi, a także wbić sobie do głowy, że twój partner czy partnerka nie ma złych zamiarów wobec twoich dzieci, nie traktuje ich gorzej. Nie koniec na tym – trzeba też mieć w pamięci żeby nie „wynagradzać” dzieciom tego, że rodzina się rozpadła, a tata nie mieszka już z mamą.

To jasne, że dzieci chcą żeby rodzice byli razem. Zawsze. Nieważne, jacy są, nieważne czy w domu były awantury. Dzieci pragną, by rodzice byli razem, by się nie rozwodzili. Nawet po latach, gdy wszystko już się poukłada, odpowiedź będzie taka sama.

Znam „związki po związkach” które, choć dorośli się kochali i byli szczęśliwi, rozpadły się bo nowej sytuacji nie akceptowały dzieci albo dlatego, że dochodziło do konfliktów między dziećmi a partnerami czy dziećmi z poprzednich związków.

Takie konflikty przechodziły potem w nieporozumienia między dorosłymi. Jeśli nie zostały przegadane, pęczniały, by z czasem wybuchnąć.

Bałem się tego wszystkiego jak cholera. I, choć wiedziałem sporo na temat patchworków, kilka razy nie uniknąłem bolesnego uderzenia w rafę.
Wiedzieliśmy, że pierwsze spotkanie naszych córek będzie kluczowe i bardzo się go obawialiśmy. Czułem że, jeśli skończy się ono klapą, będziemy mieli mega wyzwanie, żeby naprawić relacje, które popsuły się już na starcie.

Wszystko przygotowaliśmy perfekcyjnie. Wybraliśmy neutralny teren, zaprosiliśmy dziadków i ogłosiliśmy, że organizujemy spotkanie towarzyskie z udziałem znajomych i ich dzieci. I co? Upoiliśmy się sukcesem, bo wszystko poszło świetnie. Dzieci chciały spędzić ze sobą więcej czasu. Natychmiast zaplanowały nocowanie, więc weekend wydawał się się świetny.

Dziewczyny zaczęły się dogadywać, nie kłóciły się, spędzały razem czas i świetnie się bawiły. Nie były o siebie zazdrosne. Patrzyliśmy na to i nie wierzyliśmy własnym oczom. Jesteśmy super! Teraz już z górki!

A nie… czekaj. Wcale nie.

To, co zobaczyliśmy, to był jedynie „weekend miodowy”. Potem okazało się, że trzeba trzeba jednak „wziąć byka za rogi”. Dziewczyny zaczęły się zachowywać jak rodzeństwo.
Szczerze mówiąc spodziewałem się tego.

Mam brata i siostrę. Z bratem przeszedłem wszystkie etapy miłości i „miłości”. Gdy byliśmy we dwóch, kłóciliśmy się jak diabły. Gdy ktoś nas atakował, tworzyliśmy monolit.

Moja Kasia jest jedynaczką, więc nie rozumiała mechanizmów funkcjonowania rodzeństw. A wszystkie wystąpiły u naszych dziewczynek. Gdy się bawią, świata poza sobą nie widzą. Gdy się kłócą, to… szkoda gadać.

Popełniliśmy chyba wszystkie możliwe błędy. Stwarzaliśmy masę sytuacji, w których konflikt był jedynym możliwym sposobem poradzenia sobie z sytuacją – a dzieci z tego korzystały.
Fot: Jessica West/Pexels
Najpierw ustaliliśmy że wszystko jest wspólne. Wprowadziliśmy w domu komunę i wydawało nam się, że to super rozwiązanie. Byliśmy zdziwieni, gdy zaczęły się kłótnie, wyrywanie zabawek czy walka o spinki albo opaski. Oddaliśmy dzieciom całe poddasze, ale bez stref dedykowanych każdej osobno. To też był błąd.

Gdy moja Kasia z córką wprowadziły się, przywiozły psa. Postanowiliśmy, że będzie to wspólny zwierzak. Córka Kasi się zbuntowała, bo to jej pies i kropka. Moje córki powiedziały z kolei, że chcą mieć swojego psa.

Kupowaliśmy całej trójce to samo, żeby żadnej nie było przykro. Efekt? Moja najstarsza buntowała się bo, jako 10-latka, nie chciała nosić koszulek z wzorkami dla 5-latek, czuła się bardziej nastolatką niż dzieckiem. Takich „akcji” mamy na koncie więcej.

Chcieliśmy żeby dzieci poczuły się jedną drużyną i wydawało nam się, że skoro tego chcemy, skoro tworzymy rodzinę i skoro dziewczynki się lubią, pójdzie nam z górki.
Nie poszło, wiele razy, gdy dzieci spały, siadaliśmy przy stole i powtarzaliśmy, że jednak daliśmy dupy.

Na szczęście w naszym wspólnym domu dziewczyny czują się u siebie. Gdy rano dam im śniadanie i o nieludzkiej 6:17 w sobotę siedzę z kawą w kuchni, widzę jak razem leżą pod jednym kocem na kanapie. Da się to wszystko poskładać, choć kosztuje to mnóstwo nerwów.

Od dwóch lat jest z nami nasz syn, Leoś. To rodzinny „tajny” agent ze specjalną misją do spełnienia. Dlaczego? Zanim się urodził, mieliśmy w domu córki moje i mojej partnerki. Teraz one są siostrami Leosia. Stały się rodziną, prawdziwą, powiązaną więzami krwi.

Nasz syn jest spoiwem dla całej rodziny, punktem odniesienia, dzięki któremu wszyscy stali się ze sobą spokrewnieni. Leoś ma dwa lata i nawet nie wie, jak dużo znaczy dla przyszłości naszej szóstki.

Piotr Skrzypczak, autor tekstu, prowadzi fanpage o nazwie Patchworkowo. Znajdziesz go tutaj