"Mam 40 tysięcy płyt, nie potrzebuję Spotify". Odwiedziliśmy muzyczne królestwo wujka Kamila Stocha

Kamil Rakosza
W centrum Warszawy mieści się niewielki sklep Art Reco, w którym Mieczysław Stoch sprzedaje rzadkie płyty winylowe. To prawdziwe królestwo muzyki – od Bacha po Marka Grechutę. Wujek Kamila Stocha, wielokrotnego mistrza olimpijskiego w skokach narciarskich, opowiedział nam o dzieleniu się swoją muzyczną pasją z Kamilem, o serwisach streamingowych, życiu w Japonii i o tym, dlaczego miałby zakopać w ogrodzie swoją unikatową kolekcję 40 tysięcy płyt winylowych.
Mieczysław Stoch ma w swojej domowej kolekcji 40 tys. płyt winylowych. Fot. Maciej Stanik
Wysyła pan płyty Kamilowi?

Podsyłam je bratu, a ten czasem przekazuje je Kamilowi.

Czy Kamil, tak jak pan, jest fanem muzyki poważnej?

Może bardziej klasyki rocka, choć ostatnio chyba bardziej to jego żona wkręca się w muzykę poważną. W każdym razie są na etapie zapoznawania się z gatunkiem. Ja za to mam jeszcze trochę czasu na to, żeby ich nią zarazić (śmiech).
Fot. Maciej Stanik
W sezonie Kamil pewnie nie ma zbyt wiele czasu na to, by przesłuchiwać winyle i oddawać się muzycznej pasji?

Spokojnie, jeszcze kiedyś go znajdzie.

Każdy ma jakiś krążek, od którego zaczynał przygodę z muzyką. Co to było w pana przypadku?


Trudno powiedzieć. Wydaje mi się jednak, że pierwszą płytą kupioną świadomie, w której zasłuchiwaliśmy się z bratem, był „Enigmatic” Czesława Niemena. To była świetna płyta. Słuchaliśmy jej na okrągło.

Drugim takim albumem była „Magia obłoków” Marka Grechuty. A jeśli chodzi o muzykę klasyczną – „Concerto Grosso” Arcangela Corellego. To polifoniczne dzieło jest jednym z najpiękniejszych w historii muzyki. Myślę, że właśnie od Corellego powinno się zaczynać swoją przygodę z muzyką klasyczną.


Brat (Bronisław Stoch, ojciec Kamila – red.) towarzyszył panu w muzycznych poszukiwaniach?

Przeważnie tak.

Gusta muzyczne braci bliźniaków się rozjechały?

Tak. Ja poszedłem bardziej w klasykę, on został przy rocku i jazzie. Myślę jednak, że jakoś się dzięki temu dopełniamy.
Fot. Maciej Stanik
W czasach komuny, kiedy zaczynał pan budować swój zbiór, kolekcjonerzy płyt nie mieli lekko.

Problemem było to, że mieliśmy bardzo mało płyt zachodnich.

A co z polskimi?

Uważam, że nagrywano je w bardzo dobrej jakości. Mieliśmy świetnych realizatorów dźwięku, dzięki czemu takie nagrania jak np. seria "Polski jazz" to poziom światowy. Problem zaczynał się na etapie tłoczenia winyli, kłopoty były zwłaszcza z granulatem potrzebnym do ich produkcji. Oficjalnie nazywano go drugim gatunkiem, ale był to tylko taki zabieg retoryczny, żeby otwarcie nie powiedzieć, że surowiec po prostu był zły.

Na czym polegał problem ze zdobywaniem płyt z Zachodu?

Przede wszystkim były cholernie drogie. Jedna płyta mogła kosztować całą pensję. Były jak niespełnione marzenie. Mieliśmy jednak sposoby na ich zdobywanie. Można się było wymieniać "jeden do jednego". To było cudowne, ponieważ polska płyta kosztowała jakieś 80 zł, natomiast zachodnie na czarnym rynku osiągały ceny dziesięciokrotnie wyższe. Trzeba było jednak znać właściwych ludzi, dlatego często wymiana okazywała się karkołomnym zadaniem.
Fot. Maciej Stanik
Kiedy zaczął pan podróżować w poszukiwaniu rzadkich winyli?

Kiedy otwarto granice. To był cudowny okres, mieszkałem w Japonii, realizowałem tam grant na Uniwersytecie Hosei w Tokio przyznany mi przez japońskie Ministerstwo Nauki. Zachodni świat przesiadał się wówczas na płyty kompaktowe, więc masę winyli po prostu wyrzucano.

Wtedy otworzyły mi się oczy i zacząłem ściągać czarne płyty z Europy i USA do Japonii. Tam można było na nich zarobić krocie, ponieważ na Zachodzie sprzedawano je za bezcen. Japończycy z kolei uwielbiali winyle i te zachodnie wydania były dla nich prawdziwym rarytasem.

Nie należy pan chyba do zwolenników płyt kompaktowych, prawda?

Uważam, je za jedno wielkie nieporozumienie, bardziej podyktowane chęcią zysku, aniżeli prawdziwą intencją progresu w historii fonografii. Cyfryzacja stworzyła możliwość sprzedawania tego samego w nieskończoność. Pojawiały się przecież co raz nowe remastery. No a ostatnio pojawił się streaming.

Korzysta pan z serwisów streamingowych takich jak Spotify?

Streaming to jest coś, czego się tak naprawdę nie ma. W ramach abonamentu nabywa się prawo do słuchania materiału skatalogowanego w bibliotece. Możemy mieć kilkadziesiąt tysięcy utworów w internecie, tylko od czego zacząć? Może przypadek zainspiruje nas do tego, czego mamy słuchać. Moim zdaniem trudno tam coś świadomie wybrać, wszystko tam anonimowe i w abstrakcyjnej sferze możliwoci. Dodatkowo słuchacz jest uwiązany abonamentem.

Pan również nie zdobędzie płyty bez sięgnięcia po portfel.

No ale to jest moje. Mogę zrobić z tym cokolwiek, na przykład ofiarować komuś w prezencie. Na tym polega różnica. Poza tym mam 40 tys. płyt, nie potrzebuję żadnych streamingów.
Fot. Maciej Stanik
Ostatnia dekada to renesans płyty winylowej, którego, moim zdaniem, nie byłoby bez silnego wpływu hip hopu. Jaki ma pan do niego stosunek?

Jeśli chodzi o rap, to nie mam żadnych uprzedzeń. Uważam, że każdy rodzaj muzyki, która ma jakieś uzasadnienie – czy to historyczne, czy też społecznościowe – i reprezentuje pewien poziom, jest dobry. Czemu miałbym się temu sprzeciwiać?

Płyta winylowa w rapie na pewno jest istotna z uwagi na kwestie techniczne – nadaje się do scratchowania. Choć nie jestem tego zwolennikiem, zwłaszcza w przypadku IX Symfonii Beethovena (śmiech).

Pod szyldem "Ars Mundi" prowadził [an działalność wydawniczą. Spod pańskiej ręki wychodziły płyty Armii czy kultowy album "Powstanie warszawskie" zespołu Lao Che, który przy dzisiejszych standardach OLiS pokryłby się platyną. To już zamknięty etap w pana życiu?

Tak. Pojawiły się mp 3 i wspomniane streamingi, które zabiły fonografię. Moim zdaniem jedyną sferą, w której można odrodzić tradycyjną fonografię, jest właśnie winyl. Jeśli jednak nie zostaną przywrócone analogowe metody produkcji z całą analogową infrastrukturą to w końcu winyl zdechnie. Tak jak dzieje się to obecnie z kompaktami.
Fot. Maciej Stanik
W swojej kolekcji posiada pan 40 tysięcy płyt winylowych. To bezcenny skarb. Kto odziedziczy tę bibliotekę?

Mam dzieci, ale myślę o założeniu fundacji, która zawiadywałaby moją kolekcją. Po to, żeby inni ludzie mogli z tych zbiorów korzystać. To jedynie pomysł, nad którym intensywnie myślę. Nie wiem jeszcze, jaką formę mogłaby przybrać taka inicjatywa.

To bardzo zaawansowana kolekcja, posiadam bardzo cenne i rzadkie rzeczy. Fajnie byłoby się tym dzielić z innymi – czy na antenie radia, czy w jakimś internetowym repozytorium. Choć do tego ostatniego nie jestem przekonany, z uwagi na konieczność cyfryzacji materiału.

Ile miejsca zajmuje ta kolekcja?

Na szczęście nie muszę jeszcze zakopywać jej w ogródku, ale niewykluczone, że kiedyś będę musiał (śmiech).

Wiem, że to oklepane pytanie, ale panu akurat muszę je zadać. Którą ze swoich 40 tysięcy płyt zabrałby pan na bezludną wyspę?

Żadnej (śmiech). Jedyna rzecz, jaką zabrałbym tam ze sobą, to powrotny bilet.