fot. Hans/Pixabay
REKLAMA

"Może facetowi nie wypada, może to mało męskie. Może niektórzy pomyślą o mnie źle. Nieważne. Poczułem, co poczułem i muszę się tym podzielić. Być może przyznając się do tego publicznie, pomogę jakiemuś tacie, który zmaga się z tym samym problemem co ja.

Było tak pięknie

Kiedy widziałem tatusiów spacerujących po parku z wózkami, zastanawiałem się, kiedy mi będzie to dane. Wyobrażałem sobie chwile, w których gram z synem w piłkę czy uczę córkę jeździć na rowerze. Po niespełna dwóch latach moje marzenie się spełniło. Razem z moją ukochaną żoną, przywitaliśmy na świecie nowego członka rodziny. 100 proc. małego mężczyzny w mężczyźnie.

Pierwsze tygodnie o dziwo były spokojne, a to ich bałem się najbardziej. Będąc na urlopie, pomagałem, tuliłem, przewijałem, zabierałem na spacer. Potem żona bez problemu radziła sobie sama. Wszystko mieliśmy dograne, dogadane. Na początku mogliśmy liczyć na pomoc dziadków, którzy po kilku miesiącach ze względu na problemy zdrowotne przestali nam pomagać. Zostaliśmy sami.

Nieustanne zaangażowanie

Kiedy mały zaczął raczkować, stał się bardziej absorbujący. Ku mojemu zaskoczeniu, to właśnie wtedy zaczął potrzebować nas bardziej. Płakał, kiedy nie wziąłem go na ręce lub kiedy w spokoju chciałem zjeść obiad. Nie potrafił pobawić się sam ze sobą nawet przez 5 minut. Stale potrzebował naszej obecności.

Żona była coraz bardziej zmęczona, czasami w ciągu dnia nie miała nawet możliwości, by zrobić coś ‘ciepłego’ do zjedzenia. Po powrocie z pracy starałam się ją odciążyć. Widziałem, że powoli nie daje rady.

Mieliśmy umowę – po południu maluchem zajmowałem się ja. Tak się utarło i tak zostało. Niemalże przez 1,5 roku, po powrocie z pracy swój czas spędzałem z synem, a ona miała czas ‘dla siebie’. Raz ogarnęła mieszkanie, raz wyszła z koleżankami, raz pojechała do galerii handlowej. Widziałem, że taki sposób funkcjonowania jej odpowiada.

Nie chciałem jej tego zabierać. Choć czasami naprawdę opadałem z sił, nie dawałem po sobie tego poznać. Przecież to moje dziecko, mój syn, o którym tak marzyłem.

Zostałem sam – nareszcie

Może nie powinienem, ale w sumie, dlaczego nie – przyznaję, zacząłem mieć dość. Na samą myśl o powrocie do domu i kolejnej zabawie w chowanego, o układaniu puzzli czy budowaniu zamków z klocków, dostawałem dreszczy. Miałem dość! Poczułem coś dziwnego – coś jakby złość, niechęć. Do mojego syna!

Nie mogłem w to uwierzyć, nikomu się do tego nie przyznałem. Wstydziłem się. Nadeszły wakacje, a żona chyba dostrzegła, że coś jest nie tak. Że dzieje się coś niepokojącego. Zaproponowała, że razem z synkiem i swoją przyjaciółką wyjadą nad morze. To miały być nasze pierwsze osobne wakacje.

Zgodziłem się bez chwili zastanowienia. Zawiozłem ich na miejsce, a po powrocie do domu poczułem niesamowitą ulgę. Czas dla siebie. Czas na odpoczynek. Nawet nie miałem ochoty spotkać się z kuplami, pójść na piwo czy pojeździć na rowerze. Cieszyłem się ciszą i samotnością. Cieszyłem się tym, że po powrocie z pracy nic nie muszę. Kładłem się na kanapie i bezmyślnie gapiłem się w telewizor. I tak przez 10 długich dni.

Zabrała dziecko, moje dziecko. Nie mogę w to uwierzyć, ale będę jej wdzięczny chyba do końca życia. Odżyłem. Zacząłem tęsknić. Na nowo zacząłem cieszyć się tym, że mam syna".

Czytaj także: