Za mną 2 lata z dzieckiem i… tonami gratów. Oto 5 rzeczy, które bym kupił znowu (i 5 do kosza)

Piotr Rodzik
31 października 2023, 10:22 • 1 minuta czytania
Wiecie, na czym polega rodzicielstwo. Na opiece nad swoim dzieckiem, na poświęcaniu mu czasu, na wychowywaniu go i… niestety na niekończących się zakupach. A potem te rzeczy walają się w domu. I choć część z nich kupuje się, bo "tak trzeba", to nie zawsze okazuje się, że są to rzeczy do czegokolwiek potrzebne. Tak więc: co mi się sprawdziło, a co nie po dwóch latach przygody z moją córką?
Łóżeczko tipi okazało się być naszym domowym hitem. Fot. archiwum prywatne
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

Na wstępie mały disclaimer – oczywiste jest, że to, co nie sprawdziło się przy mojej córce, może ratować życie przy innym dzieciaku. To lista czysto subiektywna. Niemniej jednak mam nadzieję, że da ci pewien pogląd na to, co jest potrzebne podczas wychowania dziecka, a co jest po prostu modą. I to taką zbędną.


Oto pięć rzeczy, na które niepotrzebnie wydałem pieniądze

1. Elektryczny aspirator do nosa

Mój totalny numer jeden na liście bezsensów. Generalnie – wiecie – z tym czyszczeniem noska małego dziecka to problem jest.

Swoją karierę z żoną w tej kwestii zaczęliśmy od takiej typowej rury, którą manualnie wyciągasz wszystko z nosa. Znaczy wysysasz. Robota tylko dla tych niespecjalnie wrażliwych (czytaj: ja to robię), ale cóż, nikt nie powiedział, że rodzicielstwo to, poza przewijaniem pieluch, sama przyjemność.

Po kilku miesiącach życia dziecka lekarka nas uświadomiła, że tak nie można. I że takim małym dzieciom trzeba odchylać główkę do tyłu, aplikować sól fizjologiczną i w ten sposób wypłukiwać zatoki. Bardzo skuteczne, przyznaję. Serio!

Tyle że jakoś po drodze, kiedy nasłuchaliśmy się, jak używanie ręcznego aspiratora może niszczyć nosek, kupiliśmy jeszcze taki elektryczny. Chciałbym napisać, jak on działa, ale on po prostu nie działa. Rzecz od razu do kosza. Ciąg jest żenujący i to chyba raczej dotyczy każdego modelu na rynku.

A do ręcznego aspiratora i tak wróciliśmy. No sorry, ale spróbuj dwuletniemu dziecku odchylić głowę i wlać tam sól fizjologiczną. Haha, śmieszne.

2. Książki o tacierzyństwie

Będę szczery – cholernie bałem się bycia ojcem. To był dla mnie skok w nieznane. Zupełnie nie wiedziałem, czego się spodziewać.

I z perspektywy czasu mam takie poczucie, że moje wyobrażenie o byciu ojcem było jednak… mocno naiwne. To, co ja sobie wyobrażałem, a jak jest naprawdę – to dwie zupełnie inne sprawy.

Niemniej jednak muszę zauważyć, że na ten prawidłowy obraz ojcostwa nie naprowadziła mnie też żadna książka o tacierzyństwie. Już zresztą kiedyś w którymś tekście twierdziłem, że najchętniej bym je wszystkie zdelegalizował. Za naiwność, z jaką są napisane, za sprzedawanie oczywistości i jednoczesne tworzenie w głowach nieprawdziwej wizji świata.

3. Lusterko do auta

Ależ to był super wynalazek dla mnie. Lusterko montowane do zagłówka przy foteliku dziecięcym to jest coś, naprawdę. Bardzo mi to ułatwiło zwłaszcza samodzielne podróże z dzieckiem, kiedy żona nie siedzi na kanapie w samochodzie.

A potem córka urosła i zaczęła to lusterko przestawiać. A po drodze okazało się, że przeszkadza przy obracaniu fotelika (bo mamy z taką funkcją). A tak w ogóle to kierowca podczas jazdy ma patrzeć na drogę, a nie na dziecko w lusterku.

Notabene lusterka dostępne na rynku są często tak marnej jakości, że w razie (odpukać!) kolizji może się po prostu… wypiąć z zagłówka i uderzyć z wielką siłą w twarz twojego dziecka.

4. Rowerek biegowy

Tak, kontrowersyjny punkt. Ale mówiłem, że to subiektywna lista, a moja dwuletnia córka wszelkiej maści rowerki ma po prostu w pompie.

Realnie chodzi o to, żebyś nie powtórzył mojego błędu. Ja bowiem pierwszy rowerek dla Mai kupiłem totalnie w ciemno. No przecież wszystkie dzieci kochają takie rzeczy, prawda? No właśnie nie. Popatrzyła, odepchnęła się dwa razy, zeszła i poszła oglądać listki na krzaku.

Od tamtej chwili minęło już pół roku, a mnie i żonie dalej nie udało się zainteresować córki takim sprzętem.

Chcieliśmy sprawdzić inny – ale tym razem przezornie najpierw go pożyczyliśmy. Na szczęście.

5. Dostawka (dla większego dziecka)

To może trochę dziwny punkt, bo… dostawek mieliśmy w sumie trzy. Najpierw za taką swoistą dostawkę robiło nam łóżeczko turystyczne. Córka po narodzinach chętnie w nim spała (chociaż wtedy to spała wszędzie), ale nie było to specjalnie wygodne dla mojej żony, która karmiła, więc zainwestowaliśmy w rasowe łóżeczko dostawne, takie bez jednej ściany.

I to też nam się sprawdzało. 

A potem córka podrosła na tyle, że przestała się mieścić w tym łóżku. I temu też da się zaradzić, bo wykorzystaliśmy po prostu duże, dziecięce łóżko z pewnego szwedzkiego sklepu, w którym da się odkręcić jedną ścianę bez ryzyka, że cała konstrukcja się rozjedzie.

No fajnie trzymało się w nim ciuchy i inne klamoty, których nie chciało nam się z żoną chować do szafy. Realnie dziecko po roku życia jest już na tyle duże, że jeśli jeszcze twoja partnerka karmi piersią (a moja żona karmiła półtora roku), to nie będzie miała siły go ciągle tam odkładać po karmieniu. Czytaj: dzieciak skończy w łóżku między wami.

Ważne: ten punkt nie musi się sprawdzać, jeśli twoja partnerka nie karmi piersią (a właściwie to w ogóle nie musi, bo to lista subiektywna). Takie dzieci chętniej śpią same, przynajmniej z moich (i znajomych) doświadczeń. Zresztą myśmy córkę błyskawicznie eksmitowali do swojego pokoju po odstawieniu.

A co warto mieć? Oto pięć rzeczy

1. Drugi wózek

Tak, wiem, zaczynam na grubo, ale już nawet pisałem o tym całe teksty. Powtórzę się jednak – duży, wygodny wózek, takie typowe trzy w jednym, gdzie najpierw na ramie montowałeś gondolę, a potem spacerówkę, jest fajny do spacerów po osiedlu.

Ale nie nadaje się za bardzo do samochodu, a podróż samolotem czy pociągiem to w ogóle koszmar, który sobie raz sprawiłem – i nigdy więcej.

Na pocieszenie – takie lekkie, kompaktowe wózki są sporo tańsze.

2. Kitchen helper

W myśl zasady, że najlepsza zabawka to nie ten drewniany zestaw klocków za miliony monet, który kupiłeś dziecku, jeszcze myśląc, że będzie umiało się zająć samo sobą, tylko garnki, patelnie i wszystko to, czego na co dzień używasz – kitchen helper to jest coś, co musisz mieć.

Pod tą zbiorczą nazwą kryją się meble (bo chyba tak trzeba to nazwać) rozmaitych producentów, które służą do jednego. Żeby twoje dziecko mogło się po nich wspiąć i obserwować, co dzieje się w kuchni – bez ryzyka (większego), że poleci do tyłu. A że my mamy wyspę (a właściwie półwysep), to sprawdza się to nawet lepiej.

Najpierw córka po prostu na niego wchodziła i zerkała, co właściwie robimy na tym dziwnym blacie, którego ona nie widzi. Potem tak pokochała kitchen helper, że zaczęła jeść tylko na stojąco, jak na imprezie w kuchni (na szczęście jej przeszło).

Dzisiaj sama go przesuwa pod zlew, bo chce zmywać naczynia (!). Potem co prawda trzeba ogarnąć powódź, zwłaszcza że już sama sięga do kranu, ale jednak – rewelacja.

3. Kuchnia

To tak trochę z przekąsem, czy też dla kontrastu o tym, co pisałem wyżej. Tak, prawdziwa kuchnia to jest coś. Tak, nie powinno się dziecka przyuczać w tym wieku do pewnych ról społecznych, ale… córka po prostu kocha bawić się swoją kuchnią.

Na rynku jest ich od groma, w internecie, w dyskontach, po prostu wszędzie. Wydają z siebie dźwięki, podświetlają się, są w nich prawdziwe (małe) garnki. Ale nie ma dnia, żeby córka nie ugotowała czegoś albo nie zrobiła mi kawy (i nawet wlewa mleczko z drewnianego kartonu).

Więc tak, na chwilę przestań być postępowym rodzicem i kup swojej córce taką zabawkową kuchnię. Plot twist: chłopcu też. Też to uwielbiają.

4. Łóżeczko tipi

To właściwie nie musi być łóżeczko tipi (jak na zdjęciu głównym). Chodzi o to, żeby materac był w nim nisko. Na tyle nisko, żeby twoje dziecko – nawet takie naprawdę małe – mogło się tam swobodnie dostać. Dopóki będzie to wymagało od dziecka wysiłku, dopóty nie będzie tego traktowało jako "swojego" miejsca.

Nasza córka od pierwszego dnia zakochała się w tym miejscu i zrobiła tam swoją bazę. Ba – często spędza tam czas sama. Po prostu leży i czyta (to znaczy ogląda) książeczki.

5. Fotelik samochodowy z funkcją obrotu

O fotelikach można pisać bez końca: o tym, co wpływa na bezpieczeństwo, co decyduje o komforcie podróży itp.

Ale w tym wszystkim warto pamiętać o tej jednej, wcale nie oczywistej funkcji. Żeby fotelik się obracał. Jeśli tego nigdy nie spróbowałeś, to nawet nie wiesz, jaka to mordęga zapakować dziecko do fotelika, który się nie obraca. Zwłaszcza takiego już trochę większego dzieciaka.

A tak wkładasz, wpinasz, obracasz i gotowe. Tylko zimą zdejmij buty albo załóż pokrowiec na oparcie kanapy.

Czytaj także: https://dadhero.pl/292456,foteliki-samochodowe-cybex-czy-warto-taki-kupic