Jestem wściekła. Trzymam kciuki, żeby mój 4-latek okazał się jutro dzielniejszy od matki

Aneta Zabłocka
To jak przedszkola są (nie)przygotowane na nowy rok szkolny, to jest dramat. I nie mówią tu o środkach do dezynfekcji czy nowych mopach. Kompletny brak informacji dotyczący reguł przebywania w placówce sparaliżował mnie bardziej, niż strach o to, że mój syn spotka innego kichającego 4-latka.
Wytyczne GIS dla żłobków i przedszkoli. Chaos informacyjny w placówkach Fot. BBC Creative/Unsplash
Błogosławię moją nianię, bo to, co się wyprawia w przedszkolach, doprowadza mnie do białej gorączki.

Mój syn idzie drugi rok do przedszkola. Drugi rok będzie w tej samej grupie, ale tylko z nazwy. Znów trafił do grupy mieszanej, więc będzie spędzał czas z 3 i 4-latkami, których nie zna. W czasie pandemii odeszła też jego nauczycielka.

Brak informacji

Od lutego nie był w przedszkolu. Nie wysyłałam go tam nawet po uruchomieniu placówki, bo uznałam, że opieka niani jest bezpieczniejsza. Koniec tego dobrego, jutro jest 1 września, musi wrócić do przedszkola, bo musi rozwijać się społecznie.


Niestety, mimo tego, że do rozpoczęcia roku zostało tak niewiele czasu, nie znalazłam ani jednej informacji od mojego przedszkola, jak ma wyglądać reżim sanitarny w budynku, ani jakie są zasady odbierania dzieci.

Spędziłam weekend, przeczesując stronę placówki i jej media społecznościowe. Ślęczałam na stronie Głównego Inspektoratu Sanitarnego i czytałam wytyczne dla przedszkoli i żłobków, dostosowując je do przedszkola mojego dziecka.

Z pomocą przyszła grupa rodzicielska. Jedna z matek wysyła po raz pierwszy swoje dziecko do czerniakowskiego przedszkola, dla nich odbyło się zebranie, na którym dowiedzieli się, jak będzie wyglądać opieka w placówce. I zadrżałam.

Ponowna adaptacja

Nie jestem typem "matki kwoki". Raczej staram się rzucać moje dzieci na głęboką wodę, niż biegać za nimi z parasolem ochronnym. To nie oznacza jednak, że jestem głucha na ich potrzeby, szczególnie te emocjonalne.

Pierwszy rok w przedszkolu był ciężki dla mojego syna. Dopiero po pół roku jako tako przyzwyczaił się do grupy i lekcji. Dlatego marcowy lockdown zatrzymał jego rozwój.

Matka z grupy rodzicielskiej napisała, że nie będę miała możliwości odprowadzenia mojego syna pod salę. Nawet w maseczce, by przejść do tej części budynku, mam mieć specjalne pismo od dyrektorki. Odprowadzać przez tydzień (sic!) mogą tylko rodzice pierwszoroczniaków.

Każdy, kto przeszedł adaptację przedszkolaka, wie, że rodzic tuż przy drzwiach jest niezbędny. Inaczej dziecko będzie czuło się porzucone, trzeba z nim rozmawiać, przytulać i obiecać, że się wróci.

Nowy rok szkolny jest dla mojego syna ponowna adaptacja. A zgodnie z wytycznymi przedszkola mam zostawić go w szatni w piwnicy i kazać uciekać do sali. Nigdy tego sam nie robił. W teorii, na dole ma być pani (kolejna nowa osoba), która go odprowadzi. Tylko jak? O 8 rano w przedszkolu roi się od dzieci i rodziców, syn będzie zdezorientowany hałasem, a jedyna osoba, która jest jego bezpiecznikiem w tej sytuacji, przekaże go obcej kobiecie. Sama "oprowadzaczka" będzie miała ręce pełne roboty, bo w przedszkolu jest sześć grup, w każdej po kilkadziesiąt dzieci.

Głuchy telefon

Jestem wściekła. Podejrzewam, że jak setki rodziców zostałam sama z problemem powtórnej adaptacji, dostosowania się do zasad higieny, po których poruszam się po omacku, z poczuciem niewiadomej czy za tydzień znów moje dziecko nie zostanie zamknięte w domu.

Jeśli chce się czegoś dowiedzieć, muszę zadzwonić do przedszkola. Wiszę na linii, ale nikt nie odbiera.

"Jestem sobie przedszkolaczek, nie grymaszę i nie płaczę". Trzymam kciuki, żeby mój 4-latek okazał się dzielniejszy od matki, a mi nie puściły jutro nerwy.