Nowi mieszkańcy wsi. Życie w mieście ich nudzi, chcą ciszy i spokoju. Czego nie chcą? Świń za płotem

Aneta Zabłocka
Naoglądaliśmy się obrazków o tym, jak Polska teraz jest podzielona, na kogo głosuje wieś, na kogo miasto. Życie jest jednak bardziej skomplikowane niż memy. Ludzie z małych miasteczek przenoszą się do miast i oczekujemy, że szybko zaakceptują nasz miejski styl życia. A co dzieje się, gdy ludzie z miasta wynoszą się na wieś?
Fot: Nicolas Schebitz/Unsplash
Wojtek pracuje w firmie medycznej. Urodził się i wychował na warszawskiej Pradze, jednak zawsze wakacje lubił spędzać na wsi. Po ślubie zapragnął odpocząć od życia w mieście. Praca w korporacji tylko wzmagała w nim pragnienie ciszy.

Czytaj też: Po wyborach każdy chciałby wiedzieć, kim są mężczyźni z polskiej wsi. Powiem wam, bo ich znam

– Zastanawialiśmy się, gdzie się wyprowadzić, żeby mieć dobry dojazd do pracy, a z drugiej strony w weekend nie słyszeć samochodów – mówi Wojtek. – Padło na wiochę 60 kilometrów od Warszawy.

Jego dom stoi na skraju wioski, za oknem ma tylko las. Dojazd to droga gruntowa. – Jesteśmy my, w lesie dom leśniczego i tyle, koniec wsi.


Wojtek mówi, że nigdzie nie czuł się tak dobrze, jak tu. W okolicy nie ma żadnych rozrywek, czasami traci zasięg w telefonie, a komary nie dają spokoju, ale i tak nie wróciłby do mieszkania w mieście. – Po pracy wsiadam do samochodu i zaczynam odpoczywać na myśl o tym, że jadę do domu – mówi.

Wioska Wojtka liczy nieco ponad 300 mieszkańców. Pytam, czy zna wszystkich. – Nawet miejscowych pijaczków – śmieje się. – To w sumie kulturalni ludzie, nie zdarzyło się, żeby coś do mnie złego powiedzieli. Prędzej małolaty mnie denerwują, bo nocą robią głupie żarty. Potrafią zdjąć komuś bramę z zawiasów i zanieść ją na drugi koniec wsi.

– Gdy mieszkałem w Warszawie, nie znałem swoich sąsiadów z bloku, nie znałem nawet wszystkich osób w firmie. Tutaj wszyscy wołają "dzień dobry, panie Wojtku", gdy mnie widzą – opowiada. – Zagląda do nas sołtysowa i pyta, czy wszystko dobrze. Zaangażowałem się w budowę lokalnej drogi dojazdowej, choć w Warszawie nie chciało mi się chodzić na spotkania wspólnoty mieszkaniowej.

– Nikt mnie nie prosił o pomoc w polu, ale nie miałbym z tym problemu. Uwielbiam maszyny rolnicze. Czasem, gdy wracam ze sklepu i ktoś jedzie traktorem, proszę o podwózkę – śmieje się.

Małe miasto na wsi

Wiele osób chwali się przeprowadzką na wieś, ale prawda jest taka, że znaczna część z nich tak naprawdę na wsi zbudowała sobie minikopię miast, z których się wyniosła. To "miastopodobne" twory, mieszkają w nich ludzie, którym w blokach brakowało kawałka własnego trawnika przed domem.

Mariusz z rodziną kilka lat temu wyprowadził się z Poznania. Gdy budował dom, jego wieś nie miała nawet nazwy. To było jedynie puste pole. Mniej więcej w tym samym czasie w okolicy powstało kilka domów. Z czasem małe osiedle stało się Brzózkami.

– Niby wioska, a mieszkają w niej sami miastowi – śmieje się Mariusz. – Mentalność też wszyscy mają miastową, bo mieszkańcy w ogóle się nie widują. Każdy po pracy siedzi na własnym balkonie i pije kawę. Nie było żadnej propozycji wspólnego grilla czy spotkania. Gdyby skończył mi się cukier, nie wiedziałbym, od kogo pożyczyć – żartuje.

Mariusz pracuje jako przedstawiciel handlowy. Wielu kolegów poznał, jeżdżąc po okolicznych "wiejskich osiedlach". Spotykają się od czasu do czasu na miejscowym boisku i grają w piłkę. – To takie same mieszczuchy jak ja, więc świetnie się dogadujemy – opowiada.

Mariusz poznaje okolicę, biegając. – We wsiach panuje zwyczaj, że bram się nie zamyka, więc co chwila wyskakują psy i szczekają na mnie. Nienawidzę tego. Właścicielom nie można zwrócić uwagi, bo uważają, że pies jest od tego, żeby chronić gospodarstwo, a nie wiadomo, czy ja nie złodziej, który kogoś okradł, a teraz ucieka – dodaje.

– Mieszkam poza miastem, ale nie ma tu elementów typowych dla wsi i to jest najlepsze. Mam czyste powietrze i las za oknem, ale drogą nie jeżdżą traktory, nie ma krów czy świń. Na takiej wsi mogę żyć – śmieje się Mariusz.
Fot. Pascal Debrunner/Unsplash

Zatoka świń

Mirek zawsze marzył o powrocie na wieś. Wychował się pod Piotrkowem Trybunalskim, potem przeniósł się do Warszawy, ale ciągnęło go na wieś.

– Oszczędzałem na ten dom wiele lat. Odkładałem pieniądze, żeby wyprowadzić się na wieś – mówi Mirek. Razem z żoną od niedawna mieszkają na południu Mazowsza. Działkę i dom kupili od człowieka, który ma dom po sąsiedzku. – Trochę mu się nie wiodło, więc sprzedawał ziemię. Stwierdził nawet, że skoro my z miasta wynosimy się na wieś, to on chyba pojedzie szukać pracy do Warszawy.

Sąsiad Mirka miał dużą chlewnię, ale stała pusta. – Gdy kupowaliśmy działkę, zarzekał się, że nie zamierza trzymać tam świń – opowiada mój rozmówca.

To się jednak zmieniło, świnie jednak się pojawiły. – Śmierdzi szczególnie wiosną i latem. Sąsiad wyrzuca obornik na zewnątrz. To paruje, smród chwilami wręcz szczypie w oczy – narzeka Mirek. – Dostał pieniądze z Unii, więc wydzierżawił ziemię, kupił maszyny i znowu jest rolnikiem.

Mirek nasłuchał się od znajomych, że jest głupi, bo wyprowadził się na prowincję, a teraz przeszkadza mu zapach wsi. On jednak czuje się oszukany przez sąsiada. – Byłem głupi, uwierzyłem. Wiedziałem, jak pachnie wieś, ale nie spodziewałem się, że pod moim płotem codziennie będzie wypróżniało się 50 świń – mówi.

Mirek nie ma ochoty na rozmowę o zaletach życia na wsi. Z sąsiadami też nie rozmawia, bo śmieją się z niego. Szuka kupca na dom, ale na razie bezskutecznie, jeśli ktoś przyjeżdża, od razu widzi wielki chlew, czuje smród i szybko odjeżdża.