Zimno, ciemno i coś wyje w oddali: to przepis na superwakacje, o ile nie marzysz o hotelu z basenem

Aneta Zabłocka
Gdy nadchodzą wakacje, jedni zabierają dzieci do eleganckiego hotelu z basenem, gdzie czeka animator i bezpieczne rozrywki. Inni pakują namiot i wyjeżdżają z dziećmi do lasu, gdzie czeka co najwyżej stado dzików, a zjeść można to, co uda się znaleźć. Takie właśnie dwie Polski wakacyjne mamy.
Fot: Nathan Dumlao/Unsplash
Las, noc, deszcz, wyjcie wilków w oddali i niepokojący szum drzew. To brzmi jak dobre tło do horroru – albo jak przepis na wakacje dla dzieci.

Są tacy ojcowie, którzy regularnie jeżdżą z dziećmi na wyprawy do lasu, by pokazać im coś, czego nie zobaczą one na ekranach telefonów i komputerów: piękno dzikiej przyrody. Co więcej, nie ciągną tam dzieci na siłę, bo wyjazd do lasu to frajda dla wszystkich, dla małych i dla dużych.

Naturę trzeba poznać

– Noc w lesie pod namiotem spędzamy raz na 2-3 tygodnie. Na razie tylko wiosną i latem, bo są za młodzi na zimowy survival – mówi Sławek. Jest ojcem czwórki dzieci i "preppersem", specjalistą od przetrwania w każdych warunkach.


Każdy wyjazd zaczyna się od odpowiedniego przygotowania. W plecaku Sławka nie może zabraknąć środków przeciw komarom i kleszczom, a także filtra węglowego do uzdatniania wody, potrzebna jest też huba brzozowa do zaparzenia kawy. Dla dzieci herbata z liści czarnego bzu, malin, jeżyn – zawsze z odrobiną miodu, by młodym posłodzić taki napar – samo zdrowie do tego działanie przeciwzapalne na w razie przewiania czy ukąszenia owada

Czytaj też: Bez telewizora, smartfona, mięsa: jego rodzice postanowili zerwać z cywilizacją. "Żyliśmy jak sekta"

Jedzenie? – Zabieramy kilka puszek – mówi Sławek. – Na miejscu zbieramy jagody, maliny i jeżyny. Dzieci jedzą tyle, ile dadzą radę same zerwać. Jak znajdziemy grzyby, to gotujemy zupę. Do tego mamy ze sobą suchy prowiant, czyli wojskowe racje żywnościowe – wylicza.
Fot. Grzesiek
Według niego bycie survivalowcem to nie polega na noszeniu noża, plecaka i wojskowych ciuchów. Liczą się umiejętności i kontakt z przyrodą. Właśnie tego chce nauczyć swoje dzieci.

– Wszyscy znają swoje role, a jednocześnie pomagamy sobie nawzajem. Zazwyczaj omawiamy przed wyjazdem, co będziemy robić – a pracy jest sporo, bo budujemy szałas, śpimy pod pałatką, rozpalamy ognisko, kąpiemy w strumyku jeśli jest ciepła woda, jak za zimna to szybka toaleta. Postawienie obozowiska to czasochłonne zajęcie, nie ma mowy o nudzie – mówi Sławek.

Pytam o straszne historie z wypraw do lasu. – Nie było takich – odpowiada Sławek. – Ani nocne pohukiwanie sowy, ani buszowanie dzików nie jest straszne. Naturę trzeba znać. Rozumieć odgłosy przyrody, nie bać się, lecz jednocześnie uważnie obserwować otoczenie. Szczególnie w czasie okresu godowego zwierząt – bo wówczas mogą być agresywne samce. Na obozowisko trzeba wybierać miejsca gdzie dzika locha z warchlakami nie przyjdzie, bo może być agresywna I zaatakować – wyjaśnia.

Przyznaje jednak, że zaliczył kiedyś wtopę jako przewodnik survivalowy dla swoich dzieci. – Raz nas podtopiło – mówi. – Przyszła ulewa, woda dostała się do namiotu. To była moja wina, bo nie zasunąłem namiotu do końca, a mam twardy sen i nie usłyszałem w porę, że nas zalewa.

– Czemu zabieram dzieci na takie wyprawy? Chcę, żeby wyrośli na ludzi, którzy zawsze sobie poradzą, a nie na kogoś, kto, łapiąc gumę na odludziu, wzywa assistance oraz helikopter ratunkowy – śmieje się.

Spacer po opuszczonym browarze

Miłość Grześka do survivalu trwa wiele lat. – W liceum miałem nauczyciela, który pakował nas do PKS-u i wywoził na 30-kilometrowy spacer po lesie. Nocowaliśmy w szkołach, a potem wracaliśmy do domu – wspomina.

Miłość do niezwykłych rozrywek w nim pozostała. Kiedyś, gdy kiedyś potrzebował resetu, pojechał do Świnoujścia i przeszedł piechotą na Hel. Codziennie pokonywał 30 kilometrów.

Teraz Grzesiek, miłośnik militariów i sportów walki, na wypady do lasu zabiera 11-letnią córkę. – Zacząłem ją zabierać na wyprawy przyrodnicze. Spędzamy w lesie jeden, czasem dwa dni. Uważam, że to dobry sposób, aby uczyć i wychowywać dzieci, jednak przede wszystkim trzeba dawać im przykład, a nie siedzieć z piwem przed telewizorem i jedynie wyganiać dziecko na dwór – podkreśla mój rozmówca.

– Moja córka dostała ode mnie swój pierwszy plecak i śpiwór. Byliśmy ostatnio na Ślęży, nocą chodziliśmy po lesie i dopiero o 4 nad ranem poszliśmy spać. Po drodze zwiedziliśmy opuszczony browar. Było trochę strachu, nietoperze i płacz. Teraz moja córka wspomina "Tato, pamiętasz, jak się bałam? Było fajnie".
Fot. Grzesiek
Córka Grześka potrafi między innymi rozpalić ognisko krzesiwem i nożem. – Chodzimy też razem na strzelnicę. Strzelała już z dużego karabinu z odległości 100 metrów. Podobało jej się – śmieje się.

– Dzięki naszym wyprawom ona już wie, że jeśli nie rozpalimy ogniska, to nie będzie kolacji i nie wysuszymy ubrań. To dla niej szkoła odpowiedzialności. Zdarzały się sytuacje, gdy mówiłem "odpuszczamy", a potem wracaliśmy do auta i odpoczywaliśmy.

Grzesiek dodaje też, że złe warunki czasem są największą atrakcją dla dzieci. Kiedyś był instruktorem survivalu na koloniach. – Zabieraliśmy nastolatków na bagna, lądowały po szyje w zimnej wodzie. Nie mogły wyjść z podziwu, że udało im się zaliczyć takie wyzwanie. W następnym roku dopytywały, kiedy znowu pójdziemy na bagna – śmieje się.

Survivalowe wycieczki z córką to dla niego świetna okazja do zbudowania relacji z dzieckiem. – Gadamy o bzdurach i o poważnych rzeczach. Czasami moja córka strzeli focha, a ja muszę sobie z tym poradzić. W domu trzasnęłaby drzwiami i nie wyjaśnilibyśmy, o co poszło.

Moi rozmówcy wierzą, że rozwijając w dzieciach umiejętności niezbędne do przetrwania, szykują ich na przyszłość, w której poradzą sobie niezależnie od wyzwań. Ważniejsze dla nich jednak jest to, że w surowych warunkach budują więź opartą na zaufaniu. Obie rzeczy przydadzą się każdemu – i dziecku, i dorosłemu.