"Możesz być, kim chcesz" i inne kłamstewka, które wmawiamy dzieciom, by były szczęśliwe
Gdyby ktoś zapytał rodziców, czy okłamują swoje dzieci, oburzyliby się: "w żadnym wypadku!". Prawda jest jednak taka, że od małego karmimy je małymi kłamstwami, w szczególności tym, że w życiu mogą wszystko, a to nieprawda.
Powtarzamy nieustannie, że trzeba zrozumieć potrzeby dziecka, wsłuchać się w nie i pozwolić mu na to, by realizowało swoje potrzeby. To piękne słowa, tyle że to tylko teoria.
Czytaj też: Dobry rodzic powinien chcieć, żeby jego dziecko było "gender neutral". Powiem wam dlaczego
Kto z was chciał być w dzieciństwie strażakiem lub piosenkarką? Ile osób rzeczywiście wybrało taką karierę? Ja chciałam śpiewać. Po nagraniu kilku piosenek na kasetę magnetofonową i odsłuchaniu swojego głosu zrozumiałam, że to nie droga dla mnie.
Który rodzic powie uczciwie swojemu dziecku, że nie będzie wokalistą, bo wyje jak kot w marcu? Albo, że w dzieciństwie każde dziecko maluje jak Jackson Pollock, ale to jeszcze nie znaczy, że w przyszłości zostanie wybitnym malarzem?
Wolimy raczej udawać zachwyt i uznać, że w przyszłości ktoś inny, ktoś obcy, pozbawi nasze dziecko złudzeń.
Dla naszych rodziców ważne było, abyśmy zdobyli porządne wykształcenie i mieli stałą pracę. To myślenie starszego pokolenia żyjącego w czasach przemian ekonomicznych i społecznych po upadku komunizmu w Polsce. Oni chcieli dla nas dobrobytu i przewidywalności.
A czego my chcemy dla naszych dzieci? Z pewnością jesteśmy dużo bardziej liberalni, jeśli chodzi o podejście do tego, na co dziecko może sobie pozwolić. Oczywiście nie brakuje też rodziców, którzy traktują dzieci jak projekt i nie pozwalają im na wyjście poza plan edukacyjno-rozwojowy, rozpisany dla nich szczegółowo.
Nasze dzieci słyszą od nas "bądź kim chcesz", "jeśli to daje ci szczęście, to baw się w kałuży do wieczora". Sami też wskakujemy z nimi do kałuży. Wydaje nam się, że potrafimy im przekazać, co naprawdę jest w życiu ważne. Nie praca czy pieniądze, a czas spędzony wspólnie.
Potem jednak przychodzi poniedziałek, idziemy do pracy, denerwujemy się przy sznurowaniu butów, powtarzamy "przez ciebie się spóźnię". Wracamy pod koniec dnia wyczerpani, z plikiem dokumentów pod pachą i mówimy dzieciom, że nie mamy czasu na zabawę, bo mamy pracę.
I wtedy dziecko już nie wie, czy rzeczywiście czas spędzony razem i robienie tego, na co ma się ochotę to najważniejsze, co czeka go w dorosłości. Przecież tata uwielbia skakać po kałużach, to jest fajne zajęcie, a nie komputer i papiery, które sprawiają, że tata się denerwuje. Przecież jest dorosły, może robić, co chce.
Żeby była jasność: tłumaczenie dzieciom, że mają wolną wolę w decydowaniu o sobie, jest istotne. W pewnym etapie dorastania dziecka warto jednak dać mu do zrozumienia, że świat dorosłych to nieustanne lawirowanie między ograniczającymi nas uwarunkowaniami społecznymi.
To wcale nie oznacza, że trzeba zabijać w dzieciach potrzebę wolności i swobodnego wyrażania swoich pragnień. Tyle tylko, że zarówno my, nasi rodzice przed nami, jak i nasi dziadkowie, stworzyliśmy pewien opresyjny system społeczny, w którym zgodziliśmy się żyć. Zachodzą w nim niewielkie zmiany, ale sam fakt jego istnienia jest niepodważalny.
Moja córka powiedziała mi dzisiaj, że dyrekcja jej szkoły zwariowała, bo wymaga, by na rozdanie świadectw wszyscy przyszli w białych koszulach. Zastanowiłam się nad tym. Po co jej biała koszula, skoro wizyta w szkole trwa 5 minut? Tylko po to, by okazać szacunek nauczycielom?
Ograniczam jej wolność, pozwalając, by to szkoła podjęła decyzję dotyczącą ubioru. Mogę się zgadzać z dyrekcją, ale moja córka się z tym nie zgadza. Powinnam powiedzieć, że ma prawo iść w szortach i koszulce Billie Eilish, jeśli naprawdę byłabym z nią szczera w sprawie bycia wolną.
Na co dzień kłamię, mówiąc, że może być i czuć się jak chce, a jednak spędziłam poranek, prasując jej białą koszulę na zakończenie roku szkolnego. Czegoś ją w ten sposób uczę, pokazuję, że system jednak jest górą i należy się przystosować, bo pewnych rzeczy nie można zmienić.