Nauka zdalna była kpiną, ale teraz mamy nowy kłopot: przy okazji uzależniliśmy dzieci od internetu

Andrzej Chojnowski
Trzy miesiące przed komputerem. Od poniedziałku do piątku, kilka godzin dziennie. Co myśmy najlepszego zrobili?
Fot: Annie Spratt/Unsplash
5 grudnia 1933 roku, gdy w USA zniesiono prohibicję, prezydent Franklin D. Roosevelt powiedział: „Ten kraj najbardziej potrzebuje teraz drinka”.

Po blisko trzech miesiącach kwarantanny i równie długim okresie edukacji zdalnej rodzice potrzebują naprawdę dużego drinka – a ich dzieci zapewne wymagają terapii, by uporać się z uzależnieniem od internetu i komputera.

Kilka godzin dziennie przed ekranem komputera. Pięć dni w tygodniu. E-maile, internetowe platformy edukacyjne, komunikatory, lekcje przez Zooma. Jako dorośli narzekamy na to, że za dużo przesiadujemy przed ekranem, że bolą nas oczy i plecy, że mózg paruje nam od nadmiaru bodźców, że czujemy otępienie czy brak motywacji do tego, by robić cokolwiek.


Czytaj też: "Lekcji nie ma, ale pensja leci". Rodzicom puszczają nerwy. Co jest nie tak z edukacją zdalną?

Dokładnie to zafundowaliśmy dzieciom w tym roku. W ciągu kilku miesięcy wieloletnia praca nad tym, by limitować im dostęp do urządzeń elektronicznych, bo to wpływa źle na ich poziom koncentracji i na ich emocje, wszystko to wzięło w łeb.

Otworzyliśmy szeroko drzwi do świata, co do którego nie mamy złudzeń, że jest toksyczny. Jako rodzice zrobilibyśmy wszystko, by zapobiec popadnięciu dzieci w jakikolwiek nałóg. Jak to możliwe, że przymykamy oko na zagrożenie, jakim jest internet?

Uzależnienie od sieci jest zdiagnozowanym problemem. Napisano o tym tomy, są badania na ten temat, są procedury dotyczące pomagania osobom uzależnionym od sieci i serwisów społecznościowych. Jaki procent dzieci w Polsce w ostatnich tygodniach zaliczyło pierwszy stopień wtajemniczenia w tym nałogu z powodu żenady, którą okazała się edukacja zdalna?

Prześledźmy to od początku: w połowie marca nikt nie wiedział, jak ma wyglądać nauka, więc jej po prostu nie było. Potem zaczęto wdrażać jakieś procedury, w sposób chaotyczny i niespójny. Każdy myślał o sobie - minister o tym, żeby mieć z głowy problem (przepchnął go na szkoły), dyrektorzy i dyrektorki – żeby jakoś rozwiązać sprawę (przepchnięto ją na nauczycieli). Nauczyciele – żeby mieć z głowy lekcje, nieważne w jakim trybie. Byle pozbyć się problemu.

I co? I teraz problem mamy my, rodzice. Chaotyczny model nauki zdalnej spowodował, że dzieci musiały tkwić przed komputerami od rana do popołudnia. Zadania mogły pojawić się w e-dzienniku o dowolnej porze, wedle uznania nauczycieli. Uczeń nie zareagował? Nieobecność albo nieprzygotowanie.

W edukacji nie chodzi wcale o to, żeby dzieci, nawet obudzone o 3 w nocy wyrecytowały datę hołdu pruskiego. Chodzi w niej o to, by nie popsuć dziecięcych głów, by nauczyć je metod skutecznego uczenia się, pokazać im, jak zdobywać i jak wykorzystywać wiedzę.

Tymczasem co zrobiliśmy w okresie edukacji zdalnej? Popsuliśmy głowy milionom dzieci w Polsce. Kto je będzie teraz naprawiał? To już nie problem ani ministra, ani dyrektorów, ani nauczycieli. Zostajemy z gorącym ziemniakiem w dłoniach.

Czasem lepiej jest nic nie robić, niż robić głupio. Lepiej byłoby w ogóle nie uczyć dzieci w tym semestrze niż narażać je na naukę w szkodliwych warunkach.