"Spadkobierca imperium szambiarskiego". Jako dzieci wstydzili się mało prestiżowych zawodów ojców

Aneta Zabłocka
Pamiętacie Godfryda z "Mikołajka", który nie zmarnował żadnej okazji, żeby przypomnieć kolegom, że jego tata jest bogaty? Dzieciaki uwielbiają się przechwalać, co w życiu robią ich ojcowie. Czasem to jednak powód do wstydu. Jak przyznać się przed rówieśnikami, że twój stary jest właścicielem imperium szambiarskiego, kierowcą karawanu albo specjalistą od uboju zwierząt?
Fot: carolynabooth/Pixabay
Żadna praca nie hańbi, wstyd to kraść, a nie pracować, praca ludzi wzbogaca. Dużo jest podobnych przysłów. Żadne jednak nie mówi, co robić, gdy praca ojca to dla dzieci coś, czym nie chcą się chwalić kolegom czy koleżankom.

Fajnie jest powiedzieć, że ojciec jest senior project menagerem, key accountem albo designerem? Nie wszystkie nazwy zawodów brzmią tak dobrze, nie wszystkie mają anglojęzyczny odpowiednik. Szambiarz to szambiarz.

To nie powinno mieć znaczenia, ale w świecie dzieci jest. Wystarczy odwołać się do wspomnianego "Mikołajka". Na wszystkich ogromne wrażenie robiło to, że ojciec Godfryda jest bogaty. Rene Goscinny, autor serii książek, dobrze wiedział o tym, że właśnie tak zachowują się dzieciaki: szpanują swoimi ojcami.


Każdy ojciec, nieważne, czy się do tego przyzna,czy nie, chce być trochę bohaterem dla swoich dzieci. Sytuacja, w której jego praca, nawet jeśli pozwala zarobić na godne życie, przynosi wstyd, a nie dumę. Co zrobić, jako społeczeństwo potrzebujemy osób od wywożenia nieczystości czy pracowników zakładów pogrzebowych, bardziej niż key accountów i senior marketing managerów.

Czytaj też: "Straciłem rodzinę, ale ją odzyskałem". Ojcowie–alkoholicy walczą o to, by zacząć życie na nowo

Władca imperium szambiarskiego

– Wszyscy w powiecie wiedzieli, kim jest mój ojciec, bo wszystkim oferował swoje usługi. Zarobił dzięki temu na wielki biały dom z czerwoną dachówką i kolumnami. Do tej pory nie ogarniam, dlaczego ludzie bogaci mają słabość do kolumnad przed wejściem. A dlaczego biały dom? Bo mój ojciec zajmował się g... – śmieje się Krystian.

Jego ojciec w latach 90. założył firmę zajmującą się wywożeniem nieczystości. – Był szambiarzem, po prostu – precyzuje Krystian. – Najpierw sam jeździł furgonetką z długą rurą do opróżniania szamb, potem wynajmował ludzi, żeby jeździli za niego. W końcu założył działalność i na naszym podwórku pojawiło się kilka szambiarek – mówi.

Krystian na początku uważał, że jego tata robi coś ekscytującego. Z radością gramolił się do kabin ciężarówek. Jeździł też z ojcem po okolicznych miejscowościach, do domów jego kolegów. On się bawił z innymi dziećmi, a ojciec opróżniał szamba. – Śmialiśmy się z tego smrodu i dokuczaliśmy sobie, który robi najgorszą kupę – wspomina ze śmiechem Krystian. Z czasem jednak zawód ojca, a szczególnie to, jak jego tata obnosił się z zamożnością, zaczęły mu przeszkadzać. – Prosiłem, żeby rodzice wysłali mnie do szkoły z internatem w Warszawie, żeby nikt nie wiedział, kim jestem. Nie zgodzili się. W szkole średniej wszyscy nazywali mnie "księciem", drwili, że przejmę kiedyś imperium szambiarskie mojego ojca i że jestem "pachnący" – wspomina.

Zdarzało się, że koledzy dla żartów wąchali go. – Nie potrafię ci powiedzieć, co to za uczucie. Czysta nienawiść, połączona z chęcią ucieczki.

Karawana jedzie dalej

Ojciec Irka pracował w zakładzie pogrzebowym, był kierowcą karawanu. Woził zwłoki do zakładu pogrzebowego, a także trumny na cmentarze. Zawsze chodził w czarnym garniturze i białej koszuli z krótkim rękawem, to był jego strój służbowy.

– Moja matka ciągle prasowała mu te koszule. Ojciec miał ich cały stos. Ten obraz matki z żelazkiem w dłoni mocno wrył mi się w pamięć. Pamiętam, że moja siostra też dostąpiła zaszczytu prasowania koszul staremu. Był u nas w domu bogiem, facet z pogranicza życia i śmierci – ironizuje Irek.

– Po trupy jeździł po całej Europie. Raz nawet był w Ameryce Południowej. Karawanem zwiedził wiele krajów. Zawsze przywoził nam pamiątki z tych wyjazdów, magnesy, pocztówki i lokalne przysmaki. Jak o tym pomyślisz, to była to trochę chora sytuacja. Ojciec jechał do Włoch po zwłoki, a przyjeżdżał zadowolony i wykładał na stół prosciutto i kiełbasy – opowiada.

Podczas gdy Irek wstydził się swojego nienagannie ubranego ojca, jego koledzy z podstawówki mówili z zazdrością o tych zagranicznych podróżach taty. – Pytali, co tam widział. Co mógł widzieć zza kierownicy samochodu do przewozu zwłok?

Jechał tylko po trupa i wracał. Zatrzymywał się jedynie na stacjach benzynowych, pędził, żeby przywieźć do Polski "zamówione" ciało – mówi Irek. – Oczywiście zdarzały się też pytania, czy jakiś zmarły się obudził i zaczął walić w trumnę. Mój stary lubił to zainteresowanie swoją osobą, a dla mnie to był wstyd, że ojciec wozi zwłoki.

Palący problem

Marek mieszkał z rodziną tuż przy granicy Polski z obwodem kaliningradzkim. Jego rodzice, jak wielu mieszkańców terenów przygranicznych, zarabiali, przewożąc rosyjskie papierosy przez granicę i sprzedając je na targowiskach.

– Na pewno pamiętasz z lat. 90 wielkie plastikowe torby w kratkę. To był symbol handlu tamtych czasów. Właśnie takie torby stały u nas w salonie, wypchane po suwak "wagonami" z fajkami – opowiada mi Marek. – Nikt się nie bał policji, bo policjanci też kupowali od nas papierosy. Matka zawsze do kontrabandy dorzucała dodatkowy "wagon" dla policji.

– Miałem rosyjski w szkole jak wszystkie dzieciaki wtedy. Mówić w tym języku nauczyłem się na bazarze, czytałem etykiety w cyrylicy – mówi Marek.

– Jako dziecko byłem podekscytowany, że mam kontakt ze środowiskiem handlarzy. Ojciec całymi dniami stał z kumplami na targowisku. Palili, rechotali, pili wódkę, a na brzuchach nosili "nerki" wypchane gotówką. – To był chwilowy zachwyt tym światem. Byłem dobry z matematyki i rosyjskiego w szkole, więc nauczycielki bardzo mnie chwaliły. Widziały we mnie potencjał, a ja chłonąłem te pochwały. Wstydziłem się moich rodziców.

Nienawidził, gdy ojciec nazywał go "cwaniakiem". Marek opowiada, że największy wstyd przeżył podczas zakończenia roku. Gdy odbierał świadectwo z czerwonym paskiem, zobaczył, jak jego ojciec wręcza wychowawczyni opakowanie papierosów z przemytu. – Inni rodzice dawali kwiaty czy czekoladki, a mój stary przyniósł "wagon" fajek.

Aż poleje się krew

– To dla mnie coś obrzydliwego – wspomina Adam – W piwnicy naszego domu zawsze pachniało krwią i majerankiem. Stały tam też wiadra z brudną wodą. Stoły przykryte były ceratami, a mój ojciec, z papierosem w ustach i wielkim nożem w ręku, dzielił mięso.

Adam dorastał na wsi. Jego ojciec był znany w okolicy jako specjalista od świniobicia i wyrobu kiełbas. – Biegałem po podwórku, podjeżdżał sąsiad na rowerze i krzyczał "powiedz ojcu, że w piątek". Chodziło o ubój – mówi.

– Zawsze czułem się z tym źle. Chciałem, żeby mój ojciec był urzędnikiem w gminie. To byłby dla mnie prestiż – opowiada.

Tymczasem ojciec Adama był rolnikiem. W ich domu wszędzie walał się papier pakowy i pachniało wędzonką. Adam wspomina, że nie tylko wstydził się ojca, ale też panicznie się go bał. Brzydziło go też to, czym się zajmuje. Formalnie jego tata nie był rzeźnikiem, zakład przetwórstwa w piwnicy nie spełniał żadnych wymogów sanitarnych.

– Lubił mówić o sobie, że jest masarzem. Żyliśmy z tego, co sprzedał. W szkole zawsze mówiłem, że jest bezrobotny, bo też był zarejestrowany w urzędzie pracy. Na studiach jeździłem do rodziców do domu na weekendy, dawali mi na drogę paczką kiełbasy. Zapach mięsa roznosił się potem po autobusie, wstydziłem się tego i wyrzucałem paczkę do pierwszego napotkanego kosza.