Ten szczegół sprawi, że inaczej spojrzycie na serial Netflixa "Ostatni taniec" o Michaelu Jordanie

Andrzej Chojnowski
Najlepszy sportowy serial dokumentalny ostatnich lat? Z pewnością. Najbardziej obiektywny? Raczej nie.
Fot: Public Domain/Wikimedia Commons
Jako dzieciak nie przepadałem z Michaelem Jordanem. To były czasy koszykarskich wojen klanowych, a ja należałem do klanu Detroit Pistons.

Moimi idolami byli Isiah Thomas, Joe Dumars, Bill Laimbeer, Dennis Rodman i oczywiście trener, Chuck Daly. To byli "Bad Boys" tamtej NBA, inne drużyny się ich bały. Rywale podchodzili z szacunkiem do "chuliganów" z Auburn Hills.

Z wyjątkiem jednego — Michaela Jordana. On do nikogo nie podchodził z respektem, każdego traktował jak rywala do ogrania. Wtedy nie przepadałem za Bullsami i MJ-em, z czasem nauczyłem się jednak doceniać jego ogromny talent i jeszcze większą determinację w walce o sukces.


Miałem to szczęście, że byłem jedynie fanem, nie było mi dane zajrzeć do szatni podczas przerw meczowych, nie czułem tej ogromnej presji, którą wywierał na partnerach, a na boisku — na rywalach.

Czytaj też: Obejrzałem na Netfliksie "The Last Dance", nowy serial o Michaelu Jordanie. To genialny dokument

Od kilku tygodni możemy oglądać serial "Ostatni taniec" o kulisach ostatniego sezonu Michaela Jordana na parkietach NBA i ostatniego tytułu mistrzowskiego, który zdobył z Chicago Bulls.

Wszyscy zachwycają się tym, jak fantastyczna jest to produkcja, jak wspaniale pokazuje fenomen Jordana i jego olbrzymią rolę w historii koszykówki.

To wszystko prawda, amerykańska stacja ESPN, którą wyprodukowała ten serial, do perfekcji opanowała sztukę tworzenia takich produkcji. Dostaliśmy produkt doskonały niemal pod każdym względem. Jest jednak jedno "ale". Współproducentem "Ostatniego tańca" jest firma Michaela Jordana. Co to oznacza?

Z jednej strony — trudno się dziwić, "MJ" musiał udzielić zgody na powstanie tego serialu, batalia o to, by zaakceptował propozycję trwała wiele lat. Bez jego obecności w serialu, bez jego komentarzy i opinii trudno byłoby wyobrazić sobie "Ostatni taniec". Byłby niekompletny jak Kosiniak bez Kamysza.

Z drugiej strony jednak, skoro Michael Jordan produkuje serial o sobie samym, to co dostajemy jako widzowie? Można zaryzykować stwierdzenie, że laurkę. Piękną, poruszającą, fenomenalnie zrealizowaną i w cudowny sposób wykorzystującą nostalgię za "najntisami", ale nieco jednostronną opowieść o wybitnym sportowcu.

Jest to o tyle dziwne, że firma Jordana, Jump 23, współproducent "The Last Dance". nie pojawia się w napisach końcowych. Zwrócił na to uwagę serwis IMDB, najbardziej obszerna internetowa baza danych poświęconej filmom.

Fakt, że Michael Jordan współprodukował dokument o sobie samym, jest dość dziwny. To, że wygląda to tak, jakby ukryto tę informację, jest zaskakujące.

Zwrócił na to uwagę Ken Burns, znany amerykański dokumentalista, w rozmowie z dziennikiem "Wall Street Journal". Ken to postać wybitna, jego serial o wojnie w Wietnamie (do obejrzenia na Netflixie) to być może najlepszy dokument wojenny wszech czasów.

"Jeśli ktoś jest zaangażowany w taki projekt, bo inaczej on by nie powstał, to oznacza to, że w filmie nie znajdą się pewne niewygodne tematy, koniec, kropka. Tak się nie robi dziennikarstwa ani filmów dokumentalnych, a na tym się znam".

Oczywiście, ESPN miało do wyboru — zgodzić się na warunki Michaela Jordana, albo zaakceptować fakt, że ta produkcja, tak oczekiwana przez fanów, nigdy nie powstanie.

Zdecydowano się na to pierwsze rozwiązanie. Nie każdy film dokumentalny musi być dziennikarstwem śledczym, ale "Ostatni taniec" byłby zapewne dużo bardziej wartościowym dziełem, gdyby otwarcie mówił także o tym, co w dorobku Jordana nie było chwalebne, choćby o jego zapędach dyktatorskich w relacjach z kolegami z drużyny. Temat, jeśli się pojawia, znika w atmosferze nostalgii za "dawnymi dobrymi czasami".

Obejrzałem ostatnio na HBO dokument "Diego" znanego brytyjskiego dokumentalisty Asifa Kapadii. To też produkcja o wybitnym sportowcu, ale jest w niej miejsce na tak niewygodne tematy, jak uzależnienie Diego Maradony od kokainy czy znajomości z bossami mafii neapolitańskiej.
To przykład, że można zrobić fantastyczny dokument o wielkim sportowcu, który pokazuje obie strony medalu. ESPN pokazała nam tylko jedną stronę, za to wypolerowaną na wysoki połysk.