Oni nie mogą pracować z domu. Ryzykują zakażenie, żeby inni mogli siedzieć na home office

Aneta Zabłocka
Od drzwi do drzwi, za każdymi ktoś czeka. Czy to może być osoba zakażona koronawirusem? Fachowcy teraz nie przebierają w ofertach. Chcą zarobić. Niektórzy nie mają wyjścia, bo z powodu kryzysu stali się jedynymi żywicielami rodziny.
Fot: Jesse Orrico/Unsplash
Im dłużej trwa kwarantanna, tym bardziej narzekamy na pracę w domu. Tęsknimy za wieczorami w knajpach, za weekendowymi wypadami.

Koronawirus w ciągu kilku miesięcy zmienił nasze życie. Wszyscy dostajemy teraz po tyłku, tyle że niektórzy dużo bardziej niż my, siedzący na home office i pracujący z kanapy.

Tak jak Polska jest podzielona na A i B, tak nawet w tym samym mieście, w tym samym bloku czy kamienicy, pandemia koronawirusa dotyka ludzi w bardzo różny sposób.

Część z nas może pozwolić sobie na pracę zdalną, a nasze zmartwienia w większości sprowadzają się do tego, co zjeść na obiad, czym zająć dzieci i jaki serial obejrzeć wieczorem. Jesteśmy jest w uprzywilejowanej pozycji.


Obok nas jest mnóstwo osób, które tę kwarantannę przechodzą zupełnie inaczej. Myślę o tych, którzy codziennie muszą iść do pracy, o hydraulikach, sprzedawcach w sklepach, dostawcach jedzenia czy kierowcach autobusów. Ich kwarantanna wygląda całkiem inaczej.

"Złota rączka" za najniższą krajową

Waldek jest gospodarzem domu. Pracuje na osiedlu z lat. 70. Kilka bloków z wielkiej płyty, obok "spożywczak", w środku zakład ślusarski i krawiecki.

– Oboje z żoną mamy słabo płatne zajęcia. One była woźną w szkole, a teraz szkoła zamknięta. Mieszka z nami dorosły syn i nastoletnia córka. On był kelnerem, stracił pracę. I weź teraz człowieku zarób, żeby wyżywić cztery osoby – rozkłada ręce Waldek.

Mieszka na parterze, płaci niższy czynsz, ale jego praca nigdy się nie kończy. – Wszystkim się wydaje, że ja to nic nie robię. Że mam tylko okna i podłogę na klatce przemyć. Ale tu w bloku mieszka ponad setka ludzi, ciągle ktoś dzwoni, że mu coś nie działa.
Fot. m0851/Unsplash
Waldek traktowany jest przez mieszkańców bloku jako "złota rączka". Wielu lokatorów nie dzwoni po ślusarza czy elektryka, bo wiedzą, że pod ręką jest pan Waldek.

– Trochę się znam, to ponaprawiam. Nie biorę pieniędzy, częściej ktoś mi wino przyniesie za pilnowanie mieszkania na urlopie albo podaruje koszyk truskawek – opowiada Waldek.

– Wiem, kto u nas jest na kwarantannie z powodu koronawirusa. To nie musi nic oznaczać, ale boję się, że mógłbym się zakazić. Roznoszę po mieszkaniach pisma z administracji, informacje o zaległych płatnościach. Czyszczę windy, klatki, okna. Z tego, co mówią, wszędzie mogą osadzać się wirusy – niepokoi się.

– W naszym bloku mieszka sporo starszych ludzi. Do niektórych przychodzą rodziny i przynoszą zakupy, inni muszą radzić sobie sami. Chciałem pomóc, ale powiedzieli, że dla nich wyjście na dwór to jedyna rozrywka. Usłyszałem: "w domu starzy ludzie umierają" – śmieje się Waldek.

Jest rozliczany z tego, co robi, także w czasie pandemii. Teraz nawet bardziej, bo ludzie zaczęli zwracać większą uwagę na czystość podłóg czy szyb. – Mam najniższą krajową. Na osłodę płacę mały czynsz za mieszkanie. Nawet nie myślę o podwyżce. Zdaję sobie sprawę, że w każdej chwili administracja może wynająć firmę zewnętrzną.

Hydraulik, który naprawia zdalnie

Robert, hydraulik, prowadzi działalność gospodarczą. Dobrze żył z napraw. To on decydował, czy bierze zlecenie od klienta i ile ma czasu na pracę w ciągu dnia.

– Żyć nie umierać. W lutym nie miałem dnia, włączając w to niedziele, że bym nie pracował. Kolanka, zapchane zlewy, przeciekające wanny – wylicza. – Stać mnie było, żeby wykupić wakacyjną wycieczkę do Egiptu dla całej rodziny – mówi.

Teraz ludzie boją się dzwonić, nie chcą go wpuszczać do mieszkania. – Przy naprawach zakładam maskę i rękawiczki jednorazowe. Sterylizuję rączkę skrzynki z narzędziami po każdej wizycie u klienta. Ale jednak przemieszczam się do jednego mieszkania do drugiego. Nie wiem, czy mogę ufać ludziom, że nie są zakażeni, ani sobie, że niczego do nich nie przyniosłem – tłumaczy Robert.

– Czasem, gdy ktoś dzwoni w sprawie awarii, proszę, żeby wysłał mi zdjęcie. Może uda mi się naprawić zdalnie. Tracę w ten sposób pieniądze, ale nie ryzykuję niepotrzebnie – mówi.

– Dzięki Bogu, że znieśli ZUS na trzy miesiące, bo bym się poskładał. Mam działalność już kilka lat, jestem pełnym płatnikiem, a teraz zarabiam tyle, co nic.

Robert podczas tej kwarantanny widział już chyba wszystko. Był świadkiem kłótni rodzinnych, widział nastolatki przyklejone do telefonów, bałagan nie do opisania, a także kobiety spacerujące po mieszkaniu w samej bieliźnie.

– Ludzie w większości cieszą się, że mnie widzą. Nie tyle z faktu, że coś im naprawię, ile że jestem nową twarzą. Widzę, że sprawdzają, co robię i czego dotykam. Tłumaczą mi jak nosić maseczkę, jak ściągać rękawiczki – opowiada Robert.

– Z czegoś trzeba żyć. Jestem głównym żywicielem rodziny, jak to mówią. Beze mnie nie będziemy mieli za kupić jedzenia – martwi się Robert.