"Nie ma chlania, wiemy, co chcemy robić". Najlepszy perkusista w Polsce o łączeniu metalu i ojcostwa

Aneta Zabłocka
Propozycję grania w kultowym skandynawskim zespole heavy metalowym dostał od Nergala przez Gadu-gadu. Wcześniej przez kilka lat grał w legendarnym polskim Vaderze. Dariusz "Daray" Brzozowski to najlepszy perkusista w Polsce.
Fot. #maciejpielochphotography
To nie czcze gadanie, naprawdę "Daray" dostał takie wyróżnienie. Projekty, w które się angażuje, otrzymują ważne nagrody. W tym roku aż trzy płyty z jego udziałem powalczą o statuetkę Fryderyka.

Blackmetal, heavymetal, deathmetal – dla ciebie to jedno i to samo, dla niego i fanów tej muzyki, całe życie. Dariusz Brzozowski stoi za sukcesem niemal każdego młodego zespołu w Polsce. Ludzie zgłaszają się do niego i proszą o radę czy wsparcie. Wraz z formacją Black River po dziesięciu latach przerwy wznowili granie i wypuścili płytę, która fanów metalu rzuciła fanów na kolana.


Drzwi do międzynarodowej kariery otworzyło mu granie w Vaderze. Jego ulubionym projektem jest Vesania, grupa, którą założył z Tomaszem "Orionem" Wróblewskim. Zjeździł pół świata jako perkusista Dimmu Borgir, jednej z najsłynniejszych norweskich kapel. Grać metal z Norwegami to tak, jakby być aktorem w Hollywood. Norweskie kapele metalowe są światową elitą.

To dla niego najlepszy czas. Otrzymał właśnie tytuł Perkusisty Roku, a trzy płyty – Jelonka "Classical Massacre", Huntera "Arachne" i Black River "Humanoid", w których gra na perkusji, zostały nominowane do Fryderyków w kategorii metal. O czymś zapomniałam? Oczywiście. "Daray" jest ojcem 5-letniego Olafa.

Jak wychowywać syna, gdy większość roku spędzasz w trasie koncertowej? Co robić, kiedy zapomnisz, co miałeś grać?

Ładny prezent na 40. urodziny dostałeś: tytuł Perkusisty Roku oraz trzy nominacje do Fryderyków za płyty, przy których pracowałeś. Który projekt był największym wyzwaniem?

Z Jelonkiem nagrałem płytę, która zawiera interpretacje dzieł muzyki klasycznej polskich kompozytorów. Drugi raz w życiu grałem z nutami. Zwykle mam wszystko w głowie, a jak zapomnę, to mam tysiąc pomysłów i w razie czego improwizuję.

Trudno było zapamiętać, jakie są podziały, gdzie ma być akcent... Zwykle gram intuicyjnie, myślałem, że zrobimy z tego piosenki łatwiejsze w odbiorze dla ludzi. Jelonek chciał zrobić to w swoim stylu. To było dla mnie duże wyzwanie. Myślałem, że już mnie nic nie zaskoczy. Myliłem się, człowiek uczy się całe życie.
Można odnieść wrażenie, że trzęsiesz całym heavy metalem w Polsce. Gdzie nie spojrzeć, tam wyskakuje twoje nazwisko.

Dużo płyt nagrywam sesyjnie, trzy, czasem cztery rocznie. Do tego dochodzą nagrania z moimi zespołami. Rzeczywiście jest tego dużo. To moja praca, w ten sposób zarabiam, nie zajmuję się niczym innym w życiu.

Nie masz wrażenia, że rynek muzyki metalowej w Polsce to mała bańka? Jesteś ty, Behemoth, Decapitated, Vader. Nazwiska członków tych grup pojawiają się najczęściej. A co z resztą?

Jest paru świetnych bębniarzy, na przykład Michał Łysejko z Decapitated. Ja zostałem Perkusistą Roku, ale na drugim miejscu był Czarek Konrad, który gra u Włodka Pawlika, nagrodzonego Grammy.

Pojawiły się komentarze, że jest wielu lepszych perkusistów ode mnie. Oczywiście, że tak, ale nikt o nich nie wie. To nie jest zamknięty układ, do którego nikt nie ma dostępu oprócz zespołów, które wymieniłaś. Problem polega na tym, że żeby zaistnieć, trzeba bardzo dużo poświęcić, a nie każdego na to stać. To są lata wyrzeczeń, inwestowania czasu i pieniędzy.

Co myślisz o młodych zespołach, które wchodzą na rynek?

Młode zespoły myślą, że jak ściągną mnie do nagrania perkusji na płytę, to od razu osiągną sukces. Jest to oczywiście bardzo dobra forma promocji, ale nie gwarantuje sukcesu.

W Black River mamy świetne nazwiska, chcemy przebić się na rynku zagranicznym, ale jest z tym ciężko. To już nie są czasy, że wytwórnia wszystko za ciebie zrobi.

Trzeba być dla siebie menadżerem, wiedzieć jak działa biznes i z kim rozmawiać, a także znać się na ekonomii. Na spotkaniach z wytwórniami nie rozmawia się o muzyce. Jest tabelka w Excelu i gada się o biznesie.
Studiowałem na Politechnice Warszawskiej, gdy rzuciłem studia, sądziłem, że jak się nie uda z graniem, to pójdę kopać rowy. Oczywiście możesz tak myśleć, gdy masz dwadzieścia parę lat. Jak ktoś chce zacząć karierę jako 35-latek z rodziną i kredytem, to nie wiem, czy się na to zdecyduje. Chyba że funkcjonuje w modelu włoskim, a więc mieszka z mamą, wtedy droga wolna. (śmiech)

Podczas warsztatów perkusyjnych, które organizuję, mówię otwarcie o realiach kariery zawodowego muzyka. Tłumaczę, ile można zarobić, ile zespoły biorą za koncerty i tak dalej.

Kiedy z Vesanią jechaliśmy na pierwszą trasę po Europie, musieliśmy zapłacić 5 tysięcy euro, żeby w ogóle znaleźć się na tej trasie. To taka forma wpisowego.

A dzisiaj jest tak, że przychodzą do mnie ludzie z kapeli, która gra jako support i mówią, że chcą pieniądze. W takich sytuacjach odpowiadam: ile osób przyciągnie wasz zespół w danym mieście? Dziesięć? Sto?

Odpowiadają: my dopiero zaczynamy, nie wiemy. Młodzi ludzie muszą zrozumieć, gdzie jest ich miejsce. To nie oznacza, że nie dopuszczamy ich do grania. Proszę bardzo, scena wolna, przyjeżdżajcie, grajcie, ale sorry, kasy nie dostaniecie.

W Vesanii narzucaliśmy sobie rygor. Nie ma chlania na próbach, nie ma chlania przed koncertem. Wiemy, co chcemy robić, nie marnujemy czasu, gdy się spotykamy. Może nikt z nas nie był jakimś wielkim muzykiem, ale wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć.

Pamiętasz ten moment, gdy do ciebie, do Darka z podwarszawskiego Legionowa, zadzwonił Shagrath z zespołu Dimmu Borgir i zaprosił cię do grania?

Najpierw była Vesania. Potem zastąpiłem Krzysztofa Raczkowskiego na perkusji w Vaderze. Zjeździłem z nimi cały świat. To dało mi międzynarodową rozpoznawalność.

Z Dimmu Borgir to było tak, że mieli trasę z Behemothem w USA. Dimmu zawsze miał problemy z perkusistami, powiedzmy, że byli dość rozrywkowi. Przy długich trasach częste imprezowanie nie służy. Może człowiek wytrzyma w ten sposób pierwszy tydzień trasy, ale drugiego i trzeciego już nie pociągnie. To słychać i widać na scenie.

Zobacz: Alternatywki i tuningowane auta w nowym klipie Pezeta. Słynny raper znowu wszystkich zaskoczył


Polecili cię, bo mało pijesz?

Każdy lubi poimprezować, ale granie to dla mnie praca. Od 2003 roku nie zarobiłem ani złotówki inaczej niż poprzez granie. Szanuję swoją pracę, szanuję ludzi, z którymi współpracuję i przede wszystkim szanuję fanów, którzy przychodzą na koncerty.

Do Dimmu Borgir polecił mnie Nergal. To były czasy Gadu-gadu, więc któregoś dnia dostałem od niego wiadomość. Pamiętałem, że piłem poranną kawę, zobaczyłem tę wiadomość Nergala i pomyślałem, że ktoś robi sobie ze mnie jaja. Zrozumiałem, że to poważne, gdy zobaczyłem maila z oficjalną propozycją spotkania od Stiana [lider Dimmu Borgir – przyp.red.]
Zostawiłeś chłopaków z Vadera. Nie mieli żalu?

Peter [lider Vadera – przyp. red.] miał za złe, że robiłem to za jego plecami. Jak inaczej miałem to zrobić?

Chciałem przekonać się, jak to jest trafić na przesłuchanie do tak znanego zespołu. W tym czasie z Vadera odszedł Mauser, gitarzysta, a wcześniej basista. Kilka rzeczy się skumulowało, ale wynikało to z tego, że w chciałem coś wnieść do tego zespołu, tymczasem Peter zawsze sam, bo wszystko wiedział lepiej...

Ile dni spędzasz w trasie?

Teraz mało. W 2006 roku zagrałem 258 koncertów, z tego tylko 14 w Polsce. Na tamte lata było to dla mnie super, bo jako 23-latek nie miałem nic innego do roboty. Nauczyłem się wtedy bardzo dużo – jak grać na instrumencie, jak żyć na trasie, jak działa biznes muzyczny, jak zarządzać pieniędzmi. Gdy skończyłem 30 lat, poczułem się zmęczony i wtedy pojawiło się dziecko.

Uspokoiłeś się ze względu na syna?

Tak. Nie muszę już tyle grać, nie przekraczam liczby 100 koncertów rocznie. Wcześniej, gdy wracałem z trasy koncertowej, syn był na mnie obrażony, że nie było mnie, a on mnie potrzebował.

Teraz już się nauczył, że tata czasem jeździ. Gdy miałem trasy w Australii czy Japonii, bardzo cieszyły go rozmowy przez telefon z kamerką, bo nie mógł się nadziwić, że u niego jest dzień, a u mnie noc.

Potem, gdy miałem koncerty z Hunterem w Polsce, gdy dzwoniłem do niego, przez jakiś czas rozmowę zaczynał tak: "Tata, u mnie jest dzień, a u ciebie?" Wyglądasz groźnie, ale z tego, co słyszę, serce masz gołębie.

Gdy urodził się Olaf, to zasuwałem z wózkiem na spacery. Zwykle ojcowie chodzą z dzieciakami w weekendy, a ja latałem od poniedziałku do piątku – jeden rodzynek wśród matek w parku.

Na początku myślały o mnie, że jestem leń, nie pracuję, a żona pewnie siedzi w robocie. Jak już się poznaliśmy i powiedziałem, że gram w zespole, od razu zmieniły narrację na "mój stary to tylko w pracy siedzi, wcale mi nie pomaga". Gadaliśmy o kupkach, kaszkach, pieluchach.

Pamiętam pierwsze mycie, pierwsze obcinanie paznokci. Moja matka do mnie zadzwoniła z pytaniem, czy potrzebuję pomocy. Odpowiedziałem, że teraz wszystko można znaleźć w sieci. Wziąłem wanienkę, płyn do kąpieli, postawiłem laptop i obejrzałem na YouTubie, jak jakaś pani kąpie niemowlaka. Po prostu naśladowałem to, co robiła.

Czy twój syn widział cię w pełnym scenicznym makijażu?

Tak. Na imprezę halloweenową zrobiłem mu profesjonalny make-up. Zwykle ojcowie tego nie robią, dzieci na Halloween malują mamy i wiadomo, jak to potem wygląda. Posadziłem Olafa, wyjąłem mój zestaw z kosmetykami i zabrałem się do roboty. Jedna dziewczynka uciekła z płaczem, gdy zobaczyła mojego syna w pełnym makijażu.