Wolę być biedny niż nie mieć czasu dla dzieci. Dzięki temu nie będą ziomami z „Patointeligencji”

Kacper Peresada
Jeden z moich bliskich znajomych nazwał mnie najmniej ambitnym człowiekiem, jakiego w życiu spotkał. I chociaż czasami, gdy o tym myślę, mam poczucie, że to dość przykra konstatacja, mam też świadomość, że jest po prostu prawdziwa. Facet, który powiedział te słowa od zawsze miał jasno określone priorytety w życiu, a kariera była kołem napędowym jego przyszłości. Dla mnie pieniądze nie miały nigdy większego znaczenia.
Fot: Olya Adamovich/Pixabay
Gdy je miałem, byłem zadowolony, gdy ich nie miałem, nie spędzało mi to snu z powiek. Wydawało mi się, że zmieni się to, gdy zostanę ojcem i poczuję konieczność zaspokajania potrzeb rodziny.

Jednak okazało się, że zamiast wykształcić w sobie pociąg do samorozwoju, zdałem sobie sprawę, że gdy pojawiło się na świecie moje dziecko, wszystko inne wydało mi się obojętne.

Gdy dowiedziałem się, że będę ojcem miałem niecałe 23 lata i zarabiałem 2000 złotych w popularnym magazynie lifestyle’owym. Plan na kolejne lata mojego życia nie istniał. Nie byłem w trakcie studiów, nie planowałem podbicia Wielkiej Brytanii, nie zastanawiałem się kim będę, gdy dorosnę.


Dlatego fakt, że będę ojcem, przyjąłem ze względnym spokojem. W końcu, jako idealny przykład gościa z “daddy issues” (mój ojciec zmarł, gdy miałem 10 lat), od zawsze chciałem mieć dzieci. Im prędzej, tym lepiej, żeby nie umrzeć jak mój tata, który zostawił dwóch synów samym sobie.

Pierwsze miesiące w nowej roli ojca przebiegały u mnie raczej typowo. Mama Włodka (imię oczywiście po moim zmarłym ojcu) zostawała w domu i pracowała, opiekując się synem.

Ja wstawałem razem z nią i zaczynałem pisać teksty w domu. Rozpoczęcie pracy w mieszkaniu pozwalało mi w miarę szybko kończyć robotę i wychodzić z biura na tyle wcześnie, aby móc zajmować się moim synem. Ten tryb pracy powodował, że w redakcji spędzałem jakieś 4 godziny dziennie. Dzięki temu nikt nigdy nie pomyślał, że warto wziąć mnie pod uwagę przy ustalaniu listy podwyżek czy premii.

A jeśli nie będzie kiedy nadrobić straconego czasu?

Kluczowy moment dla mojej samorealizacji, jakim człowiekiem jestem, przyszedł gdy mój syn, wieku 20 miesięcy, poszedł do żłobka.

Moja dziewczyna kochała swoją pracę i wolałaby stracić rękę niż odpuścić jeden z miliarda projektów, w których brała udział. Ja z kolei uważałem, że moja praca jest okej, ponieważ dzięki temu, że pozostaję blisko dna, nikt nie zwraca na mnie uwagi i w związku z tym nie ma w stosunku do mnie żadnych oczekiwań.

Właśnie takie podejście pozwalało mi regularnie brać wolne w pracy (albo prosić o możliwość pracy z domu) po to, abym mógł siedzieć z moim wiecznie chorym dwulatkiem, który słabo znosił okres przystosowywania się do grupy w żłobku.

Byłem wtedy prawdopodobnie najmniej pracowitym człowiekiem w Polsce. Wstawałem około godziny 7:00, pisałem szybko kilka tekstów przed wyjściem z synem do żłobka, odwoziłem go, jechałem do pracy, pisałem, kończyłem o 14:00 i odbierałem Włodka o 14:30. Następnie siedziałem z nim w domu i po prostu się bawiliśmy. Tak spędziłem kolejne lata.
Fot: Universal Pictures/kadr z filmu "Boyhood" Richarda Linklatera
W tym czasie moi koledzy z pracy przesiadywali w redakcji do wieczora albo łapali kolejne freelancerskie fuchy, aby zarobić więcej kasy. Inni chodzili po klubach, na wydarzenia kulturalne, poznawali ludzi i budowali znajomości, które mogłyby w przyszłości zaowocować kolejnymi ofertami współpracy.

Ja natomiast wychodziłem z pracy wczesnym popołudniem i jechałem do domu, by resztę dnia spędzić z dwulatkiem, który całkiem mnie lubił. Nadal zarabiałem 2000 złotych miesięcznie, ale nie uważałem, bym miał się zastanawiać, co będzie ze mną za 10 lat – bo mój syn patrzył na mnie jak na najwspanialszego człowieka na Ziemi.

Dla nikogo nie będziesz tak wyjątkowy, jak dla własnego dziecka

Od zawsze postrzegałem siebie jako osobę obojętną na życie. Nigdy nie czułem potrzeby bycia kimś wyjątkowym. Nie za bardzo chciało mi się wychodzić z domu, lubiłem wąski krąg swoich znajomych i nie szukałem akceptacji.

Dlatego, gdy pojawił się w moim życiu mały człowiek, skupiłem się tylko na tym, aby on mnie kochał. Nie czułem potrzeby walki o uznanie innych. Przez niemal 3 lata jego życia miałem tę samą pracę. Nie dostałem awansu, nigdy o niego nie prosiłem, nigdy też nie pomyślałem, że warto poprosić o podwyżkę.

Właśnie dzięki temu mogłem odwozić syna do przedszkola na 9:30 i odbierać go 5 godzin później. Nie miałem za dużo pieniędzy, ale za to miałem czas, aby razem z Włodkiem gotować obiad, bawić się, czytać i robić wszystko, na co mam ochotę, będąc po prostu sobą.

Jako dziecko uwielbiałem robić wszystko z moim ojcem. Cieszyły mnie nawet najprostsze rzeczy – takiej jak wyprawy do sklepu, praca w ogródku czy przesiadywanie w barku, który mój ojciec prowadził niedaleko warszawskiego Bazaru Szembeka.

Wybierając zajęcia, które mnie nie ograniczały czasowo, mogłem odtwarzać wszystkie wspomnienia żyjące we mnie od momentu śmierci ojca. Mogłem korzystać z każdej minuty, którą miałem na wychowywanie syna zamiast przeznaczać ten czas na pisanie tekstów, których i tak (w moim przekonaniu) nikt nie czytał.

Będąc z moim dzieckiem uważałem, że robię coś wyjątkowego, czego nikt inny nie jest w stanie powtórzyć. Tymczasem każdy może napisać tekst o tym, że Kanye West wypuścił nową linię butów, a co drugi założyciel bloga poradzi sobie z zadaniem sensownego pytania reżyserowi popularnego filmu.

Bycie ojcem, który jest przy swoim synu i staje się jego przyjacielem wydawało mi się czymś wyjątkowym, czymś czego nigdy ja nie otrzymałem. Mój mały szkrab może liczyć wyłącznie na mnie, tymczasem pustkę po moich marnych żartach o Kim Kardashian będą w stanie wypełnić setki innych młodych dziennikarzy.
Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdyby nie fakt, że mama Włodzia była pracoholiczką i nigdy nie przestawała szukać kolejnych możliwości zaangażowania się w nowy projekt. Nie jesteśmy już ze sobą ale fakt, że przynajmniej ona wie jak pracować i zarabiać pieniądze, pozwala mi pozostać sobą, ojcem, którego jedyną prawdziwą ambicją jest… bycie ojcem.

Na początku lutego 2019 roku musiałem niestety poszukać nowej pracy. Nie było to łatwe. Bezrobotny zazwyczaj chce udowodnić potencjalnemu pracodawcy, że jest w stanie zdobyć się na setki wyrzeczeń, aby pokazać, że jest odpowiednim kandydatem.

Na rozmowach rekrutacyjnych zaczynałem od informacji, że szukam pracy, do której, jeśli będzie trzeba, będę mógł przyjechać z dziećmi. Potrzebuję zajęcia, które nie będzie na mnie wymuszało pracy zmianowej. No i chcę robić coś, co nie wymaga ode mnie zaangażowania po godzinie 17:00.

Moja mama co chwila informowała mnie o potencjalnych zajęciach, które nie były związane z dziennikarstwem, wymagały ciągłego zaangażowania, ale w zamian pozwalały co roku planować wyjazd z synami na Maltę na dwa tygodnie. Jednak przy okazji oznaczałoby to, że nie mogę ich odwozić codziennie do przedszkola, nie jestem w stanie też ich z niego odbierać. Że w weekendy przez pół soboty dochodzę do siebie, a przez pół niedzieli żyję w strachu przed tym, co mnie czeka w kolejnym tygodniu.

Robiłem w głowie szybką matematykę. Czy bycie obecnym w życiu moich dzieci 24 godziny na dobę jedynie przez dwa tygodnie w roku jest więcej warte niż bycie przy nich codziennie?

Być może są tacy, którzy umieją łączyć opiekę nad dziećmi i karierę zawodową. Ja tego nie potrafię. I nigdy tego nie pragnąłem. Ja po prostu lubię siedzieć w domu wspólnie z moimi dziećmi i gotować pomidorówkę. A to, że nie stać mnie na wakacje za granicą? Ich to nie interesuje. Ważne, że jestem przy nich każdego dnia i rzadko kiedy muszę im powiedzieć “chłopcy, nie teraz, muszę popracować”.

Znalazłem swoją wymarzoną pracę, gdy urodziły mi się dzieci. Szkoda tylko, że jest tak słabo płatna. Co z tego, że Mikołaj przyniesie im trochę mniej prezentów? Przynajmniej wiem, że moi synowie za kilkanaście lat nie staną się postaciami z piosenki o “Patointeligencji”.