Generalnie – ja pewnie mam pewien problem sam ze sobą, ale nie lubię miejsc, gdzie jest za dużo dzieci. Brzmi dziwnie, skoro sam jestem rodzicem? Tylko pozornie. Pisałem już w dadHERO o wszelkiej maści bawialniach, których nie znoszę z powodu marnych procedur bezpieczeństwa, wszechobecnego brudu i po prostu fatalnych warunków sanitarnych.
Wizyta tam z małym dzieckiem to po prostu proszenie się o guza. A przynajmniej o zakażenie rumieniem lub czymś w tym stylu. Przykład nieprzypadkowy, rumień zakaźny to absolutny "hit" przychodni pediatrycznych w ostatnich miesiącach.
Takie miejsca mają jednak jedną "zaletę". Kosztują. A to oznacza, że nie ma tam czterech dzieciaków na metr kwadratowy, choć i tak najczęściej popyt przewyższa podaż i bywa ciasnawo.
Już pewnie powoli łączycie kropki, ale w każdym razie: jeśli nawet w miejscach, gdzie trzeba zapłacić, jestem w stanie zszargać sobie nerwy, to co dzieje się tam, gdzie pójść może każdy?
Otóż dzieje się tam samo zło. I nie chodzi o to, że jestem marudą, tylko o to, że jako społeczeństwo my zwyczajnie nie potrafimy się zachowywać.
Nie ukrywam, że moją inspiracją do tego tekstu była… stołeczna świąteczna iluminacja. Spacer "na światełka" jest grudniową tradycją chyba każdego, kto mieszka w Warszawie. Ja sam robiłem tak, zanim zostałem ojcem i robię to dalej. Jednocześnie tegoroczna iluminacja to trzecia, kiedy moja córka jest na świecie.
A zarazem pierwsza, kiedy podziwia ją z poziomu własnych stóp, a nie wózka. I powiem wam, że dostałem szału. Być może sam sobie jestem winien. Zawsze starałem się bowiem pojawiać tam w tygodniu, a w tym roku pojechałem w sobotę 30 grudnia, dzień przed sami-wiecie-czym. Z jednej strony – termin średni. Z drugiej – w tamtym momencie iluminacja funkcjonowała już od prawie miesiąca, więc miałem nadzieję, że już się trochę przepchało.
Ach, w jakim byłem błędzie.
Najgorsi są rodzice
Tak, oczywiście, że rodzice. No bo kto, przecież nie będę czepiał się czteroletniej dziewczynki, że skacze po głowie mojej dwulatki. To rola jej rodziców, żeby jej zwrócić na to uwagę. Ale mam wrażenie, że już dzisiaj nikt tego nie robi, a tam, gdzie może być każde dziecko (bo za darmo), obowiązuje jedna zasada – prawo silniejszego.
Generalnie każdy, kto widział warszawską świąteczną iluminację chociaż raz, ten dobrze wie, że roi się tam od atrakcji dla dzieci. Pełnowymiarowe samochody ze światełek, do których można wsiadać, świecące się labirynty, rozświetlona karuzela itp. O taka:
Mam z tego miejsca w głowie kilka obrazków.
Obrazek pierwszy: niepilnowane dzieci, skaczące po głowach dosłownie wszystkim, aby tylko złapać lepsze miejsce na karuzeli/wepchnąć się w labirynt/wsiąść do auta/cokolwiek. Osobiście chciałem szarpać rodziców jakiejś dziewczynki, która niemalże dosłownie wypchnęła z konia na karuzeli moją córkę. Nie zrobiłem tego chyba tylko dlatego, że dziewczynka biegała samopas. To typowe w takich miejscach.
Obrazek drugi: rodzice, którzy kłócą się między sobą. Bo dzieciak X siedzi w karuzeli już od 20 minut i nie zwalnia miejsca, a dzieciak Y te 20 minut już czeka i się biedny nie może doczekać. Spojler alert: jeśli nie ma śmiałości, żeby wejść do tej karuzeli na siłę i wydrapać sobie miejsce, to będzie na nią patrzył do rana. Spojler alert 2: co bardziej krewcy rodzice pomimo ogólnie familijnego charakteru wydarzenia raczej... nie gryzą się w język.
Obrazek trzeci: rodzice, którzy udają, że nie widzą kolejek. Np. kolejki do zdjęcia ze świecącym się misiem. Kolejki do karuzeli. Kolejki do czegokolwiek. Ci wszyscy ludzie to tam przypadkiem stoją.
I obrazek czwarty, mój ulubiony: matka, która dosłownie drze się na swoją około dziesięcioletnią córkę, która WYPADŁA z karuzeli (bo ona jednak się kręci) i przyłożyła głową w chodnik. Na szczęście nic się jej nie stało, ale nie zdążyła otrzepać się i wstać samodzielnie, gdyż jej rodzicielka ją złapała za fraki i sama podniosła. Reakcja matki była dosłownie taka: „co ty robisz, czy mam ci sama jeszcze przyłożyć”. I ciągnięcie gdzieś na bok.
Dziewczyna została dosłownie zrugana za to, że miała wypadek. Bardzo bym chciał, żeby akurat ten fragment był zmyślony na potrzeby tekstu, ale niestety – ja naprawdę to widziałem.
Czy my naprawdę jesteśmy tacy żałośni jako społeczeństwo?
Trochę się skupiam na przypadku tej karuzeli, ale akurat pod nią serio dochodziło do najbardziej dantejskich scen. Jednocześnie to atrakcja, za którą moja córka wprost przepada. Tylko że do tej pory miała okazję korzystać tylko z płatnych. A jak coś jest biletowane, no to wiadomo. Kulturka.
W każdym razie namówiłem ją na spacer tam właśnie tym, że będzie karuzela (z dwulatką można negocjować i w ogóle ją do czegoś przekonywać, to moje ostatnie odkrycie jako ojca), tymczasem podeszła do niej tylko na rękach mamy i przerażona z płaczem zaraz wróciła.
To chyba nie chodzi o to, żeby dzieci tam płakały, a niestety śmiech miesza się tam w okolicy z płaczem właśnie w stosunku pół na pół. Ale niestety: fakt, że to darmowa atrakcja, oznacza głównie tyle, że panuje tam totalne prawo dżungli.
Totalnie nie potrafię zrozumieć, dlaczego rodzice, którzy zabierają swoje pociechy w takie miejsca, właściwie tracą rozum. To, co można zaobserwować przy takiej sytuacji, to klasyczny efekt domina. Na zasadzie: skoro ja musiałem/am szarpać się ze swoim dzieckiem o miejsce w danej atrakcji, to teraz łatwo go nie oddam. I niech szarpią się kolejni.
Zupełnie jakby ta cała iluminacja była dostępna przez jeden weekend w roku, a nie grubo ponad miesiąc. To o tyle ważne, że na placach zabaw – choć też bywa różnie – AŻ TAK ŹLE po prostu nie jest. Tam jednak można się dogadać, puścić na zjeżdżalni inne dziecko i tak dalej. Może też działa zasada współdziałania w sąsiedztwie. Jednak dzielisz się czymś z dziećmi osób, które mijasz na co dzień.
Tymczasem im większa (darmowa) atrakcja, tym bardziej mam wrażenie, że ma tu zastosowanie taka typowa reguła niedostępności. Szarpanina o coś, czego zaraz nie będzie – a na dodatek można z tego skorzystać za darmo.
Ani to bezpieczne, ani to dobry przykład dla najmłodszych
Serio, wróciliśmy stamtąd wykończeni psychicznie, i fizycznie. Moja dwuletnia córka, przytłoczona zachowaniem starszych dzieci i po prostu dorosłych, zwyczajnie przestraszyła się. Większość czasu spędziła tam na rękach. W końcu powiedziała, że chce do domu i trzeba było ją odnieść do auta. A już swoje waży.
Wydawałoby się, że rodzic zrozumie drugiego rodzica. Przecież każdy z nas na co dzień to obserwuje. Każdy z nas, ojców, w pracy rozumie, że jeśli nasz kolega-ojciec innego dziecka ma jakiś kłopot, to trzeba pomóc, zrozumieć.
Ale to wszystko, o czym pamiętamy na co dzień i jest wyrazem naszej życzliwości, znika w anonimowym tłumie. Tam nie obowiązują żadne zasady, tam każdy widzi w drugim tylko wroga. Zajmowacza przestrzeni.
Dzieci, które są naprawdę małe, w takim miejscu tylko się stresują, nie mówiąc o tym, że mogą po prostu zostać stratowane. Starsze dzieci, te bardziej rozumne, uczą się już tylko jednego – że wszystko trzeba sobie wydrapać. A rodzice pokazują tylko tyle, że wyścig szczurów obowiązuje nie tylko w biurze.
Jednocześnie nie mam żadnych złudzeń, że kiedykolwiek jako rodzice zaczniemy traktować się lepiej. Dlatego ja bym za wszystko kazał płacić. 10 złotych, 5 minut na karuzeli i następny.
Brutalnie, ale i tak mniej brutalnie niż za darmo.