Wielu rodziców traktuje to miejsce jak wybawienie. Dzieciak zajmie się sobą, jest z głowy na godzinę czy dwie, a dorośli w tym czasie mogą przyjąć kawusię albo dwie. Ja na wszelkie zabawownie dla dzieci mam niestety uczulenie. Mam nadzieję, że moja córka nie będzie ich fanką, jak podrośnie, bo… dla mnie to jest miejsce, w którym tylko dostaję nerwicy.
Reklama.
Reklama.
Aż chcę się powiedzieć, że za mojej młodości takich miejsc nie było, ale w sumie wtedy niewiele było. Niemniej jednak mam wrażenie, że wszelkiej maści bawialnie zdobywają polskie miasta szturmem tak naprawdę od kilku lat.
Teraz są już dosłownie wszędzie – są stałym punktem w praktycznie każdej galerii handlowej, nawet takiej w niewielkim, powiatowym mieście (wiem, bo sam jestem z takiego miasta i z takiego jest moja żona, choć z innego). Po prostu wszędzie. Nie liczę już tego, co jest w Warszawie. Sale zabaw dla dzieci (mniejsze i większe) powstają nawet na osiedlach w blokach mieszkalnych.
Ot, na parterze, w strefie usługowej, zamiast kolejnego salonu beauty ktoś otwiera bawialnię. W zasadzie te są lepsze niż wielkie molochy w galeriach, ale i tak do większości można przypisać te same wady.
Ale do rzeczy. Co mnie uwiera w bawialniach?
1. Rodzice
Tak, bo powiedzmy sobie wprost – pięcioletnie dziecko, któremu kapie z nosa na twoją ledwo wystającą z trawy (metaforycznie) małą córeczkę nie jest źródłem problemu. Choć do tego jeszcze przejdziemy.
W każdym razie: dostaję absolutnego szału na widok rodziców – przepraszam za określenie – pierdzących w stołek i popijających trzecią kawkę, podczas kiedy ich dzieci urzeczywistniają hasło "hulaj dusza, piekła nie ma".
Prym w tym wiodą rodzice dzieci starszych, bo na te szkraby mimo wszystko czasami trzeba spojrzeć (choć zdarzają się tacy agenci, co i dwu- i trzylatków nie pilnują). Te starsze dzieci wiodą też prym w skakaniu po maluchach. Fizycznie już całkiem sprawni, ale ciągle jeszcze jeźdźcy bez głowy. W biegu przez całą salę stratują niejednego malucha – obyś dał radę upilnować swojego dzieciaka.
Znajoma ostatnio była świadkiem sytuacji, w której dziecko na trampolinie skoczyło na drugie, mniejsze. Skończyło się utratą świadomości i karetką.
Tak, była wywieszona informacja, że trampolina jest dla jednego dziecka, ale znowu – to wina rodziców, którzy popijają kawusię zamiast pilnować dzieci. Przecież sześciolatek nie przeczyta kartki, że na trampolinie może być tylko jedna osoba. A nawet jak przeczyta, to i tak ją zignoruje.
Poza tym przechodzimy tu płynnie do kolejnego punktu.
2. Organizacja
A raczej jej brak. W przytoczonym wyżej przykładzie akurat kartka o jednej osobie na atrakcji była, ale standardem jest brak jakiegokolwiek oznakowania atrakcji.
Ty jako rodzic musisz się tylko domyślać (o ile nie popijasz kawusi, tylko jednak pilnujesz dziecka), od jakiego wieku jest dana atrakcja. Albo się udo, albo się nie udo. Albo się skończy na pogotowiu. Nie licz też, że ktoś z obsługi ci cokolwiek powie. Oni sami najczęściej nic nie wiedzą… o ile w ogóle są.
Czytaj także:
Standardem w tych mniejszych salach zabaw jest, że do obsługi całości jest jedna osoba. Ta, która skasuje cię za bilety (o tym też później będzie) i sprawdzi, czy nie wchodzisz do środka (którego i tak nikt nie sprząta, o tym też będzie zaraz) w zabłoconych buciorach. Wewnątrz jakiejkolwiek kontroli nad czymkolwiek zazwyczaj nie ma.
3. Czystość i stan atrakcji
Tak, nie wejdziesz chyba na żadną bawialnię w Polsce w butach. Przyznaję, jest to skrupulatnie pilnowane… i dobrze.
Dalej jest jednak tylko gorzej. Bo spójrzcie na to w ten sposób – ciocie w żłobkach czy przedszkolach regularnie czyszczą i piorą zabawki. Dzieciaki roznoszą jednak szereg paskudztw, które wykańczają najpierw kolegów i koleżanki z danej placówki, a potem ich rodziców (a przynajmniej mnie).
Czy ktoś dba tak o czystość w bawialni? Nie bardzo. Może na koniec dnia (czyt. jak przewali się przez nią kilkaset dzieciaków) ktoś coś posprząta, ale jeśli twoja pociecha rozleje sok o dziesiątej rano, to najprawdopodobniej wieczorem dalej będzie tam wyschnięta już, ale jednak plama. O wycieraniu gilów z poręczy, przejść i wszelkich miejsc, gdzie kłębią się dzieciaki, oczywiście możesz zapomnieć. Oczywiście pewnie nie można przychodzić z chorymi dziećmi, ale... patrz punkt drugi. Kogo to obchodzi.
To samo ze stanem atrakcji. Większość z nich jest fajna, gumowa, bezpieczna, pokryta jakimś skajem albo inną ekoskórą, prawda? Szkoda że z czasem ta powłoka pęka. A tam, gdzie pęka, jest najczęściej niebywale ostra. Nikt z tym nic nie robi, w wielu miejscach takie atrakcje w ogóle nie są konserwowane.
A skoro już akapit wyżej pisałem o tym, że w sali zabaw nikt tak nie dba o higienę jak w choćby żłobku, to płynnie pojawia się kolejny punkt.
4. Chore dzieci
Ten fakt łączy się oczywiście z punktem pierwszym, bo przecież żadne chore dziecko jeszcze samo do bawialni nie trafiło.
Ale nie powiem, jaki proces myślowy zachodzi w mojej głowie, kiedy widzę te zakatarzone i kaszlące dzieciaki w takim przybytku. Tak, wiem, ciężko wytrzymać cały dzień w domu z chorym dzieckiem. Na dwór nie za bardzo, jeszcze przewieje. Ale sala zabaw? No właśnie.
Oczywiście nikogo ze szczątkowej obsługi takiego miejsca nie obchodzi stan zdrowia dziecka – to już wyjaśniliśmy sobie wyżej. Kaszel gruźlika, gil po kostki, to wszystko przechodzi bez problemu. W internecie można też znaleźć relacje o dzieciach z ospą w takich miejscach i wiecie co? Ja zupełnie w to wierzę. To na pewno nie jest miejska legenda.
5. Ceny i "ukryte" dodatki
I jakbym tym wszystkim nie był wystarczająco zirytowany, to... za to trzeba jeszcze słono zapłacić.
Czasami za taką wyprawę można zapłacić za tyle co za wyjście do kina czy do zoo – ale okej, nikt nie zmusza. Gorzej, że w wielu miejscach trzeba kupić bilety półdniowe lub całodniowe. W tym specjalizują się bawialnie-molochy.
Oczywiście każdy wie, że dzieci do piątego roku życia wytrzymają w takim miejscu realnie do dwóch, trzech godzin. Albo i mniej.
Ale co gorsza, sam bilet to często dopiero początek zabawy, bo w środku są dodatkowo płatne atrakcje – a to jakieś piłkarzyki, a to jakaś karuzela, a to ciuchcia jak w galerii handlowej na środku korytarza. Jak z dokupywaniem przedmiotów w już kupionej grze. Kompletnie analogiczna sytuacja.
Ogółem: ja już przestałem w takie miejsca chodzić. Boję się tylko momentu, w którym moja córka będzie na tyle świadoma, że może wizyty w takim przybytku... zażądać.