Podobno takie chwile jak narodziny swojego dziecka pamięta się przez całe życie. Pełna zgoda. Ale zapewniam cię, że w końcu zapomnisz, jak wyglądały pierwsze urodziny twojego dziecka. Nie będziesz pamiętać, jak wyglądały wasze pierwsze wakacje. Chyba że... zrobisz zdjęcia? No właśnie nie. Jedyny sposób na zachowanie tych wspomnień to drukowanie tychże zdjęć. Brzmi głupio? Tylko pozornie.
Reklama.
Reklama.
Na początek mały eksperyment poznawczy. Jeśli czytasz ten tekst, to z dużym prawdopodobieństwem mogę założyć, że jesteś młodym tatą. Albo mamą, to też się w tym portalu zdarza. W każdym razie – pewnie masz około trzydziestu, może trzydziestu kilku lat.
Jak ma wyglądać ten eksperyment? Jeśli masz jeszcze taką możliwość, to przy okazji wizyty u swoich rodziców zapytaj ich, co pamiętają z – na przykład – twoich… piątych urodzin. Albo coś w ten deseń. Nie pytaj ich o wielkie okazje jak pierwsza komunia (no tak, w latach dziewięćdziesiątych to jednak było coś) czy coś takiego.
Zapytaj ich o daty z pozoru ważne (jak te piąte urodziny), ale jednak nic szczególnego. Gwarantuję ci, że usłyszysz raptem kilka okrągłych zdań i na tym temat się urwie. Dlaczego? Z tego samego powodu, dla którego twoja matka, wspominając twoje dzieciństwo, opowiadała zawsze w kółko te same pięć historii.
Bo po prostu to one utkwiły jej w głowie, a całej reszty biedna kobieta już nie pamiętała.
A jeśli już coś pamiętała, przypominały się jej kolejne rzeczy, to po przejrzeniu rodzinnego albumu. Tylko zdjęć jakby mało, bo te trzydzieści lat temu nikt nie robił dziennie trzystu fotek. Z oczywistych względów. A jak mało zdjęć, to mało wydruków. I koło się zamyka.
Już rozumiesz schemat? Dzisiaj problem jest trochę inny. Dostęp do aparatu fotograficznego nie stanowi już żadnego wyzwania. Każdy ma go w kieszeni. W telefonie. I nie chodzi o to, że robimy za mało zdjęć tymi smartfonami. O nie, akurat cywilizacyjnie mamy problem z obserwowaniem otaczających nas wydarzeń własnymi oczami, a nie przez ekran telefonu czy obiektyw aparatu.
Ale przez to, że fotografujemy dużo, często, chętnie i po prostu wszystko (włącznie z dwudziestoma fotkami twojego cacio e pepe na brunch), wartość pojedynczego zdjęcia po prostu się zdezawuowała.
Dlatego robimy te zdjęcia na potęgę, a potem do nich nie wracamy. I cyk. Nawet nie wiesz kiedy, a skończysz jak twoi rodzice. Bez wielu wspomnień. Tylko oni nie mieli możliwości, a ty uznałeś, że zdjęcia nie są niczym specjalnie cennym. Bo po prostu się je robi i już. Są tak oczywiste jak pełne półki w sklepach, więc kto by to doceniał.
Czytaj także:
Kolekcjonowanie tysięcy zdjęć w telefonie nic nie daje
Tymczasem to po prostu nie działa. Ilu z waszych znajomych na przestrzeni lat żaliło się, że straciło wszystkie zdjęcia, bo telefon stary, a oni ich nigdy nie zgrali albo cokolwiek podobnego?
Ilu z waszych znajomych dokupiło płatny pakiet w iCloud, bo na ich iPhone’ach skończyło się miejsce? Trzymają te tysiące zdjęć w chmurze, bo się boją je stracić, ale znowu – i tak do nich nie wracają.
Nie wracają, bo ludzie nie siedzą i nie przeglądają zdjęć w telefonie. Nie, że nigdy, ale po prostu – mało kto z ręką na sercu siada na fotelu z kubkiem kawy, odpala telefon i leci przez galerię, bo ma ochotę na wspominki o swoim dziecku. Zwłaszcza jeśli fotki dziecka są przeplatane fotkami jedzenia, czegoś śmiesznego na mieście, co k o n i e c z n i e trzeba było uwiecznić i sam nie wiem, czym jeszcze.
Nawet producenci telefonów o tym wiedzą. Pakują do nich apki, które na bazie algorytmów ze zdjęć w telefonie budują całe albumy, które możesz przeglądać. Album z wyjazdu na weekend, album z pierwszego roku razem z twoją partnerką – i tak dalej.
Owszem, może własne dziecko to trochę większa motywacja do przyglądania się tym zdjęciom, ale wciąż – nic nie zastąpi wydrukowanych fotografii. To dzięki nim zachowasz najwięcej wspomnień.
A zresztą – ile razy widziałeś, żeby rodzina zebrała się na wspólne oglądanie zdjęć nad ekranem smartfona? To tak po prostu nie działa. Nie tak powstają wspomnienia.
Kolekcjonowanie zdjęć dziecka na telefonie może się po prostu źle skończyć
To kolejny przypadek, z którym trzeba się liczyć. Generalnie – najtrwalszym nośnikiem są właśnie… wydruki. Tak, mogą się spalić w pożarze domu, ale to w zasadzie… tyle. Zresztą telefon też się może spalić (nawet sam się może zapalić!), a poza tym sprowadzam tę dyskusję do absurdu w tym momencie.
Ale nie wiem, ile razy słyszałem, że ktoś stracił zdjęcia z wakacji, bo zgubił telefon. Albo się zepsuł. Albo go zalał i pamięć poszła w cholerę. I tak dalej, i tak dalej. To samo można powiedzieć o dysku zewnętrznym. Jeden upadek i po zdjęciach.
A poczciwy album? Stoi na regale od trzydziestu lat. Sam przecież o tym najlepiej wiesz, bo w nim twoi rodzice trzymali lub trzymają twoje zdjęcia.
Tak naprawdę wracasz tylko do tego, co wydrukujesz
Ta zasada sprawdza mi się od lat. Jeszcze zanim urodziło nam się z żoną dziecko. Przykładowo – w podróży poślubnej po USA wykonałem kilka tysięcy zdjęć. Ale wydrukowałem kilkaset i… tylko te oglądam.
Takie przykłady można mnożyć. Po narodzinach dziecka jest to samo. Zdjęcia mojej córce od dwóch lat robię wręcz nałogowo. Potem je kataloguję na zewnętrznym dysku twardym. W zasadzie już nawet na drugim, bo musiałem dokupić – nieobrobione, surowe zdjęcia z aparatu to nawet kilkadziesiąt megabajtów sztuka. A teraz pomnóż to razy tysiące fotografii. Lubię wiedzieć, że je mam (dopóki dysk działa). Ale... i tak oglądam tylko te wydrukowane.
I tylko te pokazuję ludziom. Przecież nie będę nikomu kazał siedzieć przed moim laptopem i oglądać ze mną fotki. Sam tego nawet nie robię.
Tak naprawdę nauczyła mnie tego żona, bo sam kiedyś nie dostrzegałem tej wartości. Zadowalałem się samym robieniem zdjęć, ale w zasadzie... robiłem je po to, żeby je robić. To moja żona pojawiła się w moim życiu z pudłem wypchanym zdjęciami z gimnazjum, liceum, studiów.
Teraz mamy już dwa gigantyczne kartony (bo to są ilości, przy których albumy się nie sprawdzają). A przy tym tempie z córką zaraz będzie trzeci. I sam łapię się na tym, jak w tej codzienności wiele rzeczy umyka. O jak wielu nie pamiętam.
I to właśnie zawartość tych dwu kartonów sprawia, że dzieciństwo mojej córki nie zlewa mi się w codzienną rutynę, że potrafię wyróżnić ważne etapy z jej jeszcze krótkiego życia. A im starsza, tym trudniej będzie tę higienę wspomnień zachować.