
Łukasz, który przysłał do naszej redakcji mail, przyznał, że ma poczucie, że zmarnował 10 lat ojcostwa. W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że był weekendowym tatusiem, który nie mieszka razem z rodziną, a z dzieckiem widuje się sporadycznie. Prawda była zupełnie inna. Z jednej strony zaskakująca, z drugiej bardzo wzruszająca.
Mojej rodzinie niczego nie zabraknie
"Za swoją rodzinę, za swojego syna, dałbym się pokroić. Nigdy nie miałem zbyt dobrego kontaktu ze swoimi rodzicami. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że był on po prostu poprawny. Ojciec, mężczyzna starej daty, wymagający, konkretny, przestrzegający zasad. Mama dusza artystyczna, żyła w swoim świecie. Na wiele rzeczy musiałem zapracować sam. Rzadko kiedy mogłem liczyć na wsparcie finansowe od rodziców. Pamiętam dzień, w którym obiecałem sobie, że mojemu dziecku nigdy niczego nie zabraknie. Taka myśl towarzyszyła mi latami.
Praca ponad wszystko
W dzieciństwie na wszystko musiałem zapracować. Do ciężkiej pracy byłem przyzwyczajony. Z domu rodzinnego wyniosłem pewne zasady, przyzwyczajenia, wartości. Jedne gorsze, drugie lepsze. Kiedy zacząłem pracę na etacie, spędzałem w niej cały dzień. Od rana do wieczora. Walczyłem o status najlepszego pracownika miesiąca, premię i uznanie szefa. Zawsze coś, zawsze chciałem być najlepszy. Narodziny dziecka nie zmieniły zbyt wiele. Może jeszcze bardziej zmotywowały mnie do harówki.
Teraz nie robiłem tego dla siebie, ale dla niego. Dla Olka, mojego syna, któremu obiecałem, że niczego mu w życiu nie zabraknie. Markowe ubrania, najlepszy rower, bajerancki zegarek. Chciałem, by miał wszystko to, o czym ja w dzieciństwie mogłem tylko marzyć. Z każdej delegacji przywoziłem mu prezent. Klocki, samochody zdalnie sterowane, mnóstwo słodyczy. Te prezenty to taka łapówka, takie uciszenie własnego sumienia. Sam nie wiem. Tkwiłem w tym latami.
Pandemia uratowała nam życie
Nadeszła pandemia, zakład, w którym pracowałem, został tymczasowo zamknięty. Zostałem bez pracy. Na szczęście miałem oszczędności, mieliśmy za co żyć. Na spokojnie zacząłem szukać nowego stanowiska. Z nudów powoli zacząłem wariować. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Siedzenie w domu nie było dla mnie. I to właśnie wtedy, po raz pierwszy w życiu, zaproponowałem mojemu już 10-letniemu synowi, wspólny wyjazd pod namiot.
Zaczął skakać z radości, wieczorem był już spakowany, z mnóstwem pomysłów w głowie. Pojechaliśmy niedaleko. 20 km od domu mamy piękne jezioro. Cisza i spokój. Tylko ja i on. Bez telewizora, komputera, gier. Spacerowaliśmy po lesie, łowiliśmy ryby. Zaczęliśmy rozmawiać i mam wrażenie, że to była nasza pierwsza 'prawdziwa' rozmowa w życiu. Na spokojnie, twarzą twarz. O wszystkim i o niczym. Bez pośpiechu.
Pamiętam moment, w którym zapytałem Olka: 'Synu, co u ciebie słychać? Opowiedz mi wszystko'. Zaczął płakać, wtulił się we mnie mocno. Pół nocy przegadaliśmy. Kiedy wracaliśmy do domu, powiedział: 'Tato, ja całe swoje życie na taki wyjazd z tobą czekałem'. Odebrało mi mowę. Trochę ze wzruszenia, trochę ze wstydu. Wtedy zrozumiałem, że nie prezenty, zabawki i inne gadżety sprawiają mu radość, a czas spędzony razem. Czas, którego przez 10 lat dla niego nie miałem. Pandemia odmieniła nasze życie. Uratowała mnie i mojego syna".