Na polskiej stołówce króluje kotlet, zupa i ziemniaki. I wszystko, nawet warzywna zupa, jest na bazie mięsa. Tu okrasa, tu bulion drobiowy. A da się inaczej. Potrzeba jednak działać razem i za 3 złote, które kucharka może włożyć do garnka, ugotować dla dziecka pełnowartościowy posiłek.
Wkład do kotła w polskiej szkole to mniej więcej 3-5 zł na dziecko.
Gotuje się taką samą porcję dla dziecka z pierwszej klasy i z szóstej, chociaż dzieci różnią się zapotrzebowaniem kalorycznym.
Szkoły nie mają pieniędzy na dietetyka, a pracownicy kuchni nie mogą ich zastąpić.
Rozmowa z Joanną Lotkowską, dietetyczką i edukatorką żywieniową z organizacji ProVeg Polska, będącej partnerem merytorycznym ogólnopolskiej kampanii edukacyjnej PrzyGOTUJMY Lepszy Świat, skierowanej do szkół
Zacznę od opowieści. Moja niania dodała ostatnio do ryżu, który ugotowała moim dzieciom, łyżkę masła. Na moje pytanie, czemu to robi, powiedziała: żeby rozpuścić witaminy w tłuszczach. To wiedza, o której zupełnie zapomniałam, a dla starszych pokoleń - mojej mamy i babci, to oczywistość. W związku z tą historią mam dwa pytania.
Po pierwsze: Jakie ludowe mądrości dotyczące żywienia zostały przez nas zapomniane?
Po drugie: Czy gotowe jedzenie w szkołach, sklepach i superfoods zwolniły nas z tej wiedzy? Czy może to brak nauki gotowania od matek?
Nie jestem pewna, czy dla wszystkich osób z pokolenia naszych babć i mam to, co zrobiła pani niania to oczywistość.
Ja częściej słyszę od starszych osób, że kiedyś po prostu za bardzo nie było wyboru. Na wsi jadło się to, co się wyhodowało i uprawiało. W mieście dostępność jedzenia w sklepach również była ograniczona – kasze, ziemniaki, fasola, groch, trochę mięsa, kilka sezonowych warzyw i owoców. Tłuszcz dodawano do posiłków, bo ma więcej kalorii i przez to stawały się bardziej syte, a dość ubogie dania zyskiwały smak.
Są witaminy rozpuszczalne w tłuszczach i dobrze umieszczać tłuszcz w naszym posiłku, ale ta wiedza przyszła prawdopodobnie później, już za czasów naszych mam. Dzięki większej dostępności do lekarzy, a przede wszystkim do książek, gazet i czasopism, informacje na temat żywienia zaczęły się upowszechniać.
Część z zasad, które obowiązywały w tamtych latach jest nadal aktualnych, ale też wiele nie pasuje już do obecnych realiów. Oczywiście wciąż możemy korzystać z uniwersalnych mądrości, na przykład rady, by dodawać do potraw z roślin strączkowych czy kapustnych odpowiednie zioła – majeranek czy liść laurowy, co pozwoli zmniejszyć działanie wzdymające.
Również domowej roboty syropy z czosnku i cebuli wzmacniające odporność są nadal na czasie. Dzięki licznym badaniom i nieustannemu rozwojowi nauki wiemy już jednak, że wiele powtarzanych wtedy prawd, takich jak „cukier krzepi” lub nadal czasami obecne „zjedz kotlecika, a warzywka zostaw”, w dzisiejszych czasach zupełnie się nie sprawdza.
Stale postępująca automatyzacja spowodowała też zmianę stylu życia z bardziej aktywnego na siedzący, więc pomieszanie tych rad i finalnie dodawanie łyżki masła do każdego posiłku nie do końca ma sens, a na dłuższą metę może być szkodliwe.
Dlatego powinniśmy szukać rozwiązań odpowiednich dla nas, zamiast masła sięgać po tłuszcze roślinne, orzechy czy nasiona, które są korzystniejsze zdrowotnie, ale też uważać na ich ilość i jakość.
Na stołówkach wszystkie zupy są na wywarze mięsnym, na drugie danie gulasze, kurczaki, kotlety. Czy rodzice i dyrekcje szkół nadal żyją w przekonaniu, że trzeba dzieci odżywiać dobrze, a to znaczy tłusto?
Prowadząc warsztaty kulinarne w szkołach w ramach programu edukacyjnego PrzyGOTUJMY Lepszy Świat, zauważyłam, że kadra jest bardzo otwarta na nowości, ale czasami nie wie, od czego zacząć albo obawia się, że dania roślinne będą bardziej pracochłonne czy droższe od tych z tradycyjnego menu. Po kilku godzinach wspólnej pracy przekonują się jednak, że taki model żywienia może być niezwykle smaczny i urozmaicony.
Naszym celem jest właśnie zmiana tego podejścia i przekazywanie wiedzy wielu osobom, zaczynając od dzieci, poprzez szkoły, a kończąc na rodzicach i całych rodzinach. W ten sposób każda osoba zaangażowana w proces żywienia dzieci dostaje odpowiednie wsparcie, by podejmować te małe dla nas, ale wielkie dla naszego zdrowia i planety zmiany.
Jeszcze w niektórych szkołach nie ma kuchni, a tylko catering. Ten bywa zdrowszy, bardziej finezyjny. Ale czy tak jest naprawdę?
Bywa różnie – część cateringów oferuje dania wegetariańskie, a nawet w pełni roślinne. Czasami te, które serwują kuchnię uniwersalną, rezygnują z codziennego serwowania mięsa, starają się zamieniać je i oferują np. kotlet z fasoli czy spaghetti z soczewicą.
Takie firmy mają też najczęściej dietetyka w zespole, który dba o odpowiednie zbilansowanie posiłków. Jeśli opiera się on na najaktualniejszej wiedzy, to faktycznie może być lepiej.
Szkoły nie mają pieniędzy na dietetyka, a pracownicy kuchni nie mogą ich zastąpić, bo to nie jest ich profesja. Można wysyłać ich na szkolenia kulinarne, gdzie poznaliby nowe, zdrowsze przepisy, ale na to też nie ma pieniędzy. Dlatego zanim system się nie zmieni, bardzo ważne są działania poza nim.
Jako Fundacja ProVeg prowadzimy inicjatywy oddolne, np. jesteśmy partnerem merytorycznym wspomnianego wcześniej programu PrzyGOTUJMY Lepszy Świat.
W takich kampaniach udział biorą często małe szkoły, które angażują wszystkie siły, by wygrać. To dla nich okazja, by skorzystać z darmowych szkoleń i dowiedzieć się czegoś więcej. Przynosimy do szkoły wiedzę, uczymy, udostępniamy przepisy i dzięki temu panie ze szkolnej stołówki zaczynają pozytywnie podchodzić do roślinnych posiłków. Zapewniają, że będą je przygotowywać, bo faktycznie są proste, tanie, smaczne i mogą być pełnowartościowe. Jeśli chcemy coś zmienić, takich inicjatyw potrzebujemy dużo więcej.
Czy da się gotować zdrowo dla tysiąca dzieci z jednej szkoły? Łatwo iść na skróty w żywieniu masowym.
To prawda, ale da się to zrobić. Jednym z głównych problemów są pieniądze. Wkład do kotła w polskiej szkole to mniej więcej między 3 a 5 zł na dziecko. Należałoby to zwiększyć, ale w naszym kraju, gdzie mamy dostęp do suchych roślin strączkowych, kasz, warzyw i owoców przez cały rok, np. w postaci mrożonek da się z tego ugotować w miarę dobre i zdrowe jedzenie.
Są panie kucharki, które to robią, ale zwykle dzięki temu, że same, chcąc odżywiać się zdrowiej, poszerzają swoją wiedzę, a później próbują wprowadzać ją w szkole. Nie możemy od wszystkich tego wymagać, a na ich edukację znowu brakuje środków, często też na sam personel. Kolejnym problemem są regulacje dotyczące przygotowywania posiłków, którymi szkoły muszą się kierować. Powodują one duże straty żywności.
Gotuje się o wiele za dużo, bo trzeba ugotować taką samą porcję dla dziecka z pierwszej klasy i z szóstej, a wiadomo, że ten maluch tyle nie zje. Tymi środkami można gospodarować inaczej.
Dobrym przykładem są kraje skandynawskie. Dzieci nie mają tam wydawanych pojedynczych posiłków, a otwarty bufet, gdzie spośród zdrowych i smacznych rzeczy wybierają to, na co mają ochotę, w ilościach jakie chcą zjeść. Szkoły często same kompostują odpadki, przygotowaną ziemię wykorzystują później w szkolnych ogródkach warzywnych i prześcigają się z innymi placówkami w plebiscytach na najmniejszą ilość wyrzucanego jedzenia.
Czy jest pani za rozwiązaniem, które wymagałoby od szkół zapewnienia stołówek z własną kuchnią oraz planem żywienia, który współtworzą uczniowie, a nie rodzice z dyrekcją?
Jestem za planem, który wszyscy tworzą wspólnie, bo nie chcę zrzucać takiej odpowiedzialności na niemające wystarczającej wiedzy dzieci. Bardzo dobrym wyjściem byłyby bufety szkolne, bo jest to przestrzeń, w której dzieci mogą próbować różnych smaków czy dowiadywać się, jak wyglądają produkty przygotowane na różne sposoby. Ważne tylko, by podawane w nich dania były faktycznie atrakcyjne dla uczniów.
We współczesnej kuchni odeszliśmy od żywienia rodzinnego. Rodzice jedzą w pracy, a dzieci w szkołach. Coraz rzadziej siadamy razem albo gotujemy dla całej rodziny, bo każdy ma swoje smaki, więc nie ma jednego obiadu, jest kilka przekąsek.
Tak, to prawda. Często wspólne posiłki jada się tylko w weekendy, bo w tygodniu dzieciom na kolacje przygotowuje się coś szybkiego, a rodzice swoje porcje zjadają po położeniu dzieci spać i dokończeniu swoich domowych obowiązków. Niestety wszyscy na tym tracimy.
Wspólne posiłki są okazją do bycia razem, porozmawiania o doświadczeniach mijającego dnia, ale też szansą, by coś pokazać dzieciom. One uczą się przez doświadczenie. Kiedy wyłączamy je z planowania i przygotowywania posiłków, pozbawiamy je ogromnej porcji wiedzy żywieniowej.
Dzieci nie lubią jeść nieznanych i „dziwnych” w ich odczuciu rzeczy, a tylko zapraszając je do gotowania, chociaż w małym zakresie, możemy im pokazać, np. jak brokuł zmienia się w zupę, a fasola w pastę do kanapek.
Wspólne biesiadowanie jest też ważne, jeśli chcemy, by nasze dziecko jadło różnorodne produkty. Kiedy wspólnie gotujemy, a później siadamy do stołu, możemy o nich pogadać, wymienić się spostrzeżeniami i wtedy, np. dowiemy się, że dynia w postaci zupy krem nie smakuje, więc uzgodnimy, że następnym razem spróbujemy ją upiec.
Kiedy dziecko zobaczy, że jemy nową sałatkę lub dziwnie wyglądającego kotleta, to szybciej ich spróbuje, jeśli będzie widziało, że inni też go jedzą i im smakuje. Działa to też oczywiście w drugą stronę, jeśli sami nie jemy warzyw i mówimy, że ich nie lubimy, nie oczekujemy, że nasze dziecko będzie pałać do nich wielką miłością.
Nadal wiele rodzin nie potrafi właściwie bilansować planu żywieniowego. Albo zupełnie nie zajmuje sobie tym głowy. Czy możemy zrzucić odpowiedzialność za zdrową dietę naszych dzieci na szkoły? Skoro spędzają tam więcej czasu niż w domu?
Jeśli chcemy osiągać pozytywne efekty, żywienie powinno być dobrą pracą zespołową. Niestety ten zespół jest bardzo szeroki. Wchodzą w niego nasze dziecko, jego rówieśnicy, my, czyli rodzice, rodzice tych dzieci, nauczyciele, panie gotujące w szkole, dyrekcja szkoły, a nawet ministerstwo zdrowia, określające regulacje dotyczące żywienia w placówkach oświatowych. Jest to bardzo skomplikowane i obecnie działa naprawdę słabo. Współpraca wszystkich tych jednostek jest oczywiście ideałem, ale to nie znaczy, że mamy rozłożyć ręce i się poddać.
Możemy działać w domu, korzystając z prostszych rozwiązań. Możemy lobbować w szkole np. za tym, żeby dzieciom organizować dodatkowe zajęcia kulinarne, nawet 2 razy w roku, które pozwolą im pogłębić swoją wiedzę.
Możemy rozmawiać o tym z rodzicami i wychowawcami na wywiadówkach, zaprosić na takie zebranie dietetyka czy dietetyczkę, żeby wyjaśnili i rozwiali wątpliwości.
Możemy w końcu rozmawiać z dyrekcją, żeby wprowadziła więcej roślinnych dań do menu, ale wtedy musimy podejść do sprawy empatycznie i pomyśleć też o paniach gotujących w szkole. Żeby to robić, one też potrzebują wsparcia i odpowiednich informacji.
Możemy też angażować szkoły naszych dzieci w programy edukacyjne jak ten prowadzony przez nas.
Czy mogłaby pani podać jadłospis na jeden dzień szkolny, który aż chciałoby się zjeść?
Nie wiem, czy trafię w gusta wszystkich czytelników, ale spróbuję.
Na śniadanie kanapki z pełnoziarnistego pieczywa i pasty roślinnej, np. hummusu. Do tego sałatka z garści rukoli i pół papryki, polana oliwą i doprawiona ziołami. W śniadaniówce na drugi posiłek placuszki z banana i mąki pełnoziarnistej, do tego owoce sezonowe, np. śliwki i orzechy włoskie.
Obiad szkolny, mój wymarzony, to kolety z fasoli i pieczone frytki z warzyw korzeniowych. Podwieczorek to sałatka z rukoli, która została po śniadaniu, z dodatkiem pomidorków koktajlowych, ciecierzycy i pieczywa pełnoziarnistego lub na słodko - brownie z fasoli czerwonej.
Na kolację zupa krem z grzankami – brokułowa, cukiniowa, kalafiorowa - z dodatkiem soczewicy. Smacznego!