To ten gość wymyślił wszystkie krasnoludki, które uprzykrzają ci życie. Roznoszą kurz, robią bałagan w szufladach i rozrzucają śmietki ze śniadania pod stół. Czemu to zrobił i jak wymyśla się niewidzialne postacie, rozmawiał z Maciejem Szymanowiczem, jednym z najbardziej utalentowanych polskich ilustratorów książek dla dzieci.
Na pewno mieliście w rękach narysowaną przez niego książkę. Jeśli nie legendarne już "Krasnoludki. Fakty, mity i głupoty", to może "Najmniejszego słonia świata" lub nowe wydanie wierszy Juliana Tuwima, ozdobione piórem Szymanowicza.
Z ilustratorem rozmawiam o niełatwych sposobach na załapanie setek pomysłów przebiegających przez umysł, pierwszych obrazkach z dzieciństwa i... dziwkach.
Nie ma Pan pod ręką krasnoludków, które mogłyby pomóc?
Zużyłem wszystkie do książki.
Czyli to jest tak, że jeśli opisał Pan je wszystkie, to one przepadły na zawsze? Podobno biorą się z książek o krasnoludkach, wystarczyłoby jedną otworzyć, aby wyhodować kilka nowych...
Tego zagadnienia nie da się tak łatwo rozplątać. Po pierwsze krasnoludki nie istnieją. Po drugie każdy ma własne. Ja swoje zużyłem, ale jeśli zdecyduje się pani na napisanie książki o krasnoludkach, to może zostawić sobie kilka w zapasie. A może u mnie wylęgną się z okruszków ciastek w kieszeni. Jest taka możliwość.
Chciałam zgłosić zastrzeżenie, bo ja jednocześnie uwielbiam i nienawidzę tej książki. Kupił ją mąż z dobrymi intencjami, a moje dzieci się od niej uzależniły. Powinno być ostrzeżenie na okładce, że otwarcie jej raz grozi ciągłym czytaniem mitów i głupot o niewidzialnych krasnalach.
Powinna być nalepka jak na używkach? Z takim uzależnieniem chyba można żyć, jeśli ma się dobrze ułożone krasnoludki...
Ale ich głównym zajęciem jest roznoszenie pyłków kurzowych i robienie bałaganu w szufladach.
Nie wiem, na ile odporne są na tresurę, ale jeśli ktoś ma odpowiednio silne nerwy, to może spróbować zachęcić je do sprzątania.
A na poważnie. Jak na co dzień wygląda praca nad tworzeniem ilustracji do książek dla dzieci?
Jest to radosny kawałek chleba. Głównie polega na zwieszaniu głowy nad tabletem, czyli wiąże się to z nieruchawym i siedzącym trybem życia. Nie ma w niej romantyzmu, jak się patrzy z boku to siedzi facet i gapi się w wyświetlacz.
Bardzo lubię etap, gdy wymyślam ilustracje i pracuję ołówkiem. Jestem uzależniony od posiadania prostych szkicowników z czarną okładką i grubym papierem. Ważne, żeby dało łatwo na nich pracować też gumką do ścierania.
Teraz rozmontowuję ilustrację, na której pies i kot chowają klucz pod doniczką z pelargonią. Coś mi tam nie pasuje i już piąty raz koloruję domek, bo mi coś nie dźwięczało w balansie kolorów. Zamieniałem miejscami psa i kota, wszystkie okna pozamieniałem miejscami, a w jednym nawet firankę urwałem.
Robi Pan nie tylko ilustracje bajkowe, ale głównie w związku z nimi wymienia się pana nazwisko. Co jest tak pociągającego w tworzeniu ilustracji dla dzieci?
Gdy się ma kilka lat, rysowanie jest czynnością naturalną, organiczną, wrodzoną. Obserwowałem to, jak mój syn był mały. Rysowanie jest ważnym sposobem na wyrzucenie z siebie przeżyć i emocji, porządkowaniem siebie. I być może u mnie i innych ilustratorów część tej potrzeby zostaje także w życiu dorosłym. Zmienia się to, że nie rysujemy już automatycznie, a bardziej świadomie, ale są rzeczy powtarzalne jak kształt oczu czy zestawienia kolorów, to taki niewerbalny sposób wyrażania siebie.
Pamięta pan swój pierwszy dziecięcy obrazek, który z dumą obnosił po rodzicach i wujostwie?
Może nie z dumą, ale pamiętam do dziś, jak z ogromną radością rysowaliśmy z siostrą srające znaki drogowe. Miały ręce, nogi i robiły dużo kupy. Czasami mnie kusi, żeby włożyć je do jakiejś książki, ale nie znajduję uzasadnienia, które sprawiłoby, że czytelnik nie czułby się napadnięty tym pomysłem. Ostatnio do książki rysowałem biegające znaki drogowe, ale zachowywały się poprawnie.
Jedyny obrazek, który ocalał z dzieciństwa, znajduje się na 4 stronie okładki Studenckiego Słownika Pieśni Naszych Przyjaciół, wydanego przez Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. Narysowałem fantastyczny samochód, który ma dwie kierownice. Jedna dla kierującego pojazdem, siedzącego z przodu dorosłego, a druga z tyłu dla małego mnie. Marzyłem o takim samochodzie. Nie wiem, ile miałem lat, ale sądząc po kresce, jakieś 3-4.
O filmach animowanych, mówi się, że postaci rysowane są dla dzieci, a dialogi układane dla dorosłych. Tak jest z Krasnoludkami i innymi książkami dla dzieci. Bywa tam pełno humoru, który bawi rodziców.
Tam są przecież dziwki narysowane!
Gdzie?!
Są takie dwie lale z nadmiernym makijażem i dwóch facetów w samochodzie.
Rzeczywiście. Ja to zinterpretowałam jako włoski podryw, że chłopaki gwiżdżą za dziewczynami.
Każdy widzi to, co chce. Ale grupa warstw, którą rysowałem miała, nazwę roboczą "dziwki". Zaznaczam, że w tych Krasnoludkach nie ma nic obscenicznego, więc jeśli ktoś będzie czytał, to niech sobie za dużo nie wyobraża.
Jak się rysuje książkę, to fajnie jest wtykać takie rzeczy. Ja się lepiej bawię, a poza tym rodzice mniej się nudzą w czasie czytania.
To oczko puszczone do dorosłego czytelnika. Jak znaleźć balans, by jednym obrazkiem bawić i dziecko i dorosłego?
Obrazki też mówią. Staram się, żeby książka była bardziej dla dziecka. Oczka do dorosłego sypię jak pieprz na pomidorka.
Jak rysuje się taką książkę jak Krasnoludki, to trzeba wymyślić strasznie dużo zajęć dla pojedynczych postaci. Nie znalazłem jeszcze sposobu na wydobywanie pomysłów metodą górniczą czy odkrywkową, bo one jak te krasnoludki śmigają sobie, kędy chcą, ale noszę ze sobą często mały notatnik, by je zapisywać.
W jednej z rozmów mówił pan o potrzebie "samotności ilustratora". Nie lubi pan, gdy autor książki się wtrąca do pana pracy?
To chyba normalne. Pracowałem kiedyś w branży reklamowej i tam wtrącanie się w relacji klient-grafik jest nagminne. W pracy ilustratora są rzadkie, ale też się zdarzają. Jakiś czas temu przekonałem się o tym, gdy wydawnictwo zgłosiło wątpliwości co do okładki Krasnoludków. Czy aby, ten krasnoludek z otwartą paszczą nie jest za straszny? Uparłem się, że ma właśnie taki być. I książka świetnie się sprzedaje. Ale wydawnictwo na Ukrainie poprosiło o złagodzenie jego uśmiechu.
Autor chciałby mieć wpływ na to, jak przedstawiane są jego postaci. A wjeżdża pan, cały na biało, i niszczy jego wyobrażenie.
Każdy może to poczuć, kiedy przeczyta książkę, a potem obejrzy ekranizację filmu. Okazuje się, że główny bohater jest za niski czy za gruby. To samo czuje każdy autor, kiedy jego tekst zderza się z wyobraźnią ilustratora. Ale inaczej się nie da, to tak jakbym ja zmieniał pisarzowi akapity. Często jednak wydawnictwo wybiera ilustratora w porozumieniu z autorem, więc wiedzą mniej więcej , czego się spodziewać.
Widziałam, że ilustrował pan też książkę o historiach dzieci, które przeżyły obóz koncentracyjny dla młodzieży. Trudno się rysowało smutne obrazki?
Smutne obrazki łatwiej się wymyśla. Z mojej przeszłości teatralnej wiem, że człowieka dużo łatwiej zasmucić, niż rozśmieszyć. Smutny obrazek to niemal pewniak - zawsze zasmuci, a dowcipy jednych śmieszą, innych nie.
Pamiętam, że jeździliśmy z teatrem i była scena, przy której widownia śmiała się tak, że nie była w stanie się uspokoić i musieliśmy czekać z kontynuacją przedstawienia. Ta sama scena grana w innym mieście sprawiła, że wśród publiczności panowała betonowa cisza.
Czy są jeszcze jakieś fantastyczne, niewidzialne czy nieprawdziwe postaci, o których chciałby Pan napisać książkę?
Miałem robić książkę o bakteriach, ale nie są tak wdzięczne. Gdybym zrobił o wirusach, pewnie spałbym na forsie. Są trochę nieżywe, ale widzę w nich potencjał fabularny.
Teraz rysuję książkę o marzeniach. Nawet szklanka ma marzenia, jak się okazuję. Jestem ciekaw, jak się przyjmie, bo jak siedzę wewnątrz, to tracę dystans. Gdy pokazuję innym obrazki, to mówią, że fajne. Ale pokazuję te obrazki wyłącznie tym, którzy mnie lubią, więc może te opinie są trochę tendencyjne.