Najpierw resoraki, potem fura pożyczona od ojca, następnie pierwsze własne auto z drugiej ręki. Motoewolucja to zapis drogi każdego faceta w drodze do dorosłości. Piotr Zabłocki, ojciec 3 dzieci, facet po 40-tce, zdradził nam, jak zmieniają się motoryzacyjne marzenia wraz z kolejną dekadą życia i... kolejnym dzieckiem.
Nigdy nie widziałem mojego pierwszego samochodu marzeń. Tak jak nigdy też nie spotkałem mojej pierwszej wymarzonej dziewczyny.
Ale dobrze ją pamiętam. To była Whitney Houston, jeszcze z loczkami z teledysku "I wanna dance with somebody". Choć zanim ozdobiłem pokój jej plakatem, śniłem o samochodzie.
Oczywiście wiem, jak wygląda porsche 911 targa, wersja produkowana w latach 70. i 80. Ale to naprawdę wymarzone auto miał mój wujek, który w czasach komunizmu mieszkał w lepszej, zachodniej części Berlina. Dlatego znam ten samochód tylko z opowieści.
Nie wiem, jaki miał kolor. Nie wiem, jaki miał silnik. Domyślam się, że wujek kupił jakiś używany i zaniedbany egzemplarz, bo do rodzinnej legendy przeszedł jego "cieknący bak". Choć może po prostu wujek miał ciężką nogę i nikt z krewnych nie mógł uwierzyć, że samochód może palić na setkę o tyle więcej niż maluch.
Wujek miał przyjechać tym porsche na moją komunię, ale nie dotarł. I było to duże rozczarowanie, mimo że dostałem wtedy rower. Gdy odwiedziłem go w Berlinie Zachodnim jakiś czas potem, samochodu już nie było.
Drugą motomiłością mojego życia był biało-czerwony McLaren, z wielkim napisem "Marlboro" na tylnym spojlerze. Za jego kierownicą siedział Alain Prost. Wiedziałem, że nie da się tym autem jeździć po normalnej drodze, ale zdecydowanie chciałem mieć taki bolid. I tak – byłem w zdecydowanej mniejszości, bo w legendarnej rywalizacji Ayrtona Senny z Prostem kibicowałem Francuzowi.
Na ścianie pokoju natomiast pojawiły się Cindy Crawford i Claudia Schiffer. Plakat z tą drugą modelką pamiętam lepiej, może ze względu na kuse dżinsowe spodenki, które na wyobraźnię nastolatka działały bardziej niż ostre zakręty toru F1 w Monaco.
Choć gdybym wtedy miał wybierać pomiędzy supermodelką a bolidem Prosta, chyba wybrałbym samochód.
Potem nadszedł czas budowania poważnych związków. W moim życiu pojawił się 8-letni hyundai pony. I tak, to był samochód moich marzeń.
Bo był prawdziwy. Prawdziwe były też koleżanki, więc ze ścian zniknęły plakaty modelek. I – muszę przyznać – że choć bardzo, ale to bardzo chciałem mieć wtedy ferrari testarossę, to w sumie świat samochodów przestał mieć aż tak wielkie znaczenie. Przeoczyłem nawet moment, w którym ferrari przestało produkować mój samochód marzeń.
Oczywiście pojawiały się mniejsze lub większe miłości: właściwie wszystkie alfy romeo – do dziś mam słabość do pięknych kształtów rysowanych przez projektantów tej marki, jaguary z lat 80 – prawie kupiłem sobie takie używane auto, całe szczęście kolega pokazał mi, że nie zarobiłbym nawet na wymianę oleju, ford mustang – ale uświadomiłem sobie, że tak naprawdę podkochuję się w jego pierwszej wersji, której nigdy w życiu zapewne nie zdobędę.
Pojawiły się też bardziej realne uczucia, na przykład do seata leona w wersji FR. I choć podczas jazdy uwielbiałem jego silnik, to jeszcze bardziej doceniałem możliwość wpięcia fotelika dla córki i przestronny bagażnik, jakże przydatny podczas wakacji z dzieckiem.
I po tylu latach miłostek i zauroczeń uświadomiłem sobie, że jeśli chodzi o kobiety, do udało mi się spotkać kobietę marzeń.
A jeśli chodzi o samochody… tu nie mam takich sukcesów, ale dla taty trójki dzieci od przyspieszenia do setki bardziej liczy się bagażnik i isofix. Choć czasami jeszcze śni mi się porsche panamera, wierzę, że ze względu na bagażnik i wygodne siedzenia, a nie niecałe 4 s do setki.
Ale gdy wsiadam do mojego renault z synem, który mówi, że nasz kadjar "jest szybszy nawet od porsche-ferrari, prawda, tato?", to odpowiadam: – Jasne, synku. To nasz wymarzony, najlepszy samochód na świecie.