Do tej pory większość z nas wszystkie sprawy związane z edukacją naszych dzieci oddawała nauczycielom i szkole. Teraz, gdy lekcje odbywają się w domach, coraz częściej spoglądamy z zazdrością w stronę rodziców, którzy edukację domową praktykują od lat. Czego możemy się od nich nauczyć i jak wykorzystać ich doświadczenia?
Poranki szkolne w czasach pandemii dla niemal wszystkich uczniów zaczynają się podobnie. Dzieci siadają do lekcji tuż przed rozpoczęciem zajęć, nie ma szukania plecaka, popędzania przy śniadaniu czy ubieraniu, bo nie trzeba nigdzie wychodzić. Dziecko siada do komputera i już jest w "szkole". Ćwiczymy to codziennie od blisko dwóch miesięcy.
Tak swój dzień rozpoczynają także dzieci uczące się w edukacji domowej. Tyle że to ich rodzice decydują, kiedy zaczynają się zajęcia. Reguły dotyczące nauczania w ogóle są trochę inne.
Rodzice, z którymi rozmawiałam, zgodnie twierdzą, że edukacja domowa to raczej styl życia i wychowania dzieci, niż po prostu nauka. Ich zadaniem jest podsuwanie dzieciom inspiracji i odpowiadanie na pytania, a nie pilnowanie planu lekcji. Bywa, że typowych zajęć w ogóle nie ma, a dzieci spędzają dzień to aktywnościach fizycznych albo na lekcjach przyrody w parku czy w lesie.
Zgodnie z przepisami edukacja domowaa nie ma ścisłych zasad. W zasadzie obowiązuje tylko jedna – dziecko musi zdać egzaminy końcowe, by przejść do kolejnej klasy.
To, w jaki sposób opanuje ono wymagany materiał, nie ma znaczenia. Rodzice wskazują źródła i organizują pracę dzieciom, jednak odbiega ona od tego, jak wygląda obecnie nauka dzieci "skazanych" na edukację zdalną.
– Duży nacisk w edukacji domowej kładzie się na wiedzę praktyczną – mówi mi Marcin, który uczy swoje dzieci w ten sposób. – Nauka tak naprawdę zaczyna się od śniadania, bo w przy jedzeniu można na przykład wytłumaczyć dzieciom biologię czy geografię, na podstawie produktów, które wylądowały na ich talerzach. Rozmawiamy więc o tym, skąd bierze się jajko albo jak działają drożdże, z których powstała bułka – tłumaczy.
– Ja mogę decydować, jakie lekcje przerabiamy danego dnia, ale tak naprawdę zostawiam moim dzieciom prawo decydowania – dodaje Marcin. – Jeśli dyskusja o drożdżach się przeciągnie, możemy przeskoczyć na matematykę i w czasie robienia domowego chleba uczyć się zamiany miar czy wag – wyjaśnia.
Matematyka: królowa nauk
Edyta Gruszczyk-Kolczyńska, kierownik Katedry Wspomagania Rozwoju i Edukacji Dzieci Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, porównała zdolności matematyczne dzieci przedszkolnych i szkolnych. Według niej uzdolnienia matematyczne można dostrzec już u dzieci 4-letnich, a wybitne w tej dziedzinie jest co piąty pięciolatek i co czwarty sześciolatek.
Odsetek zdolnych dzieci spada jednak wraz z rozpoczęciem nauki w szkole. Zdolności matematyczne wykazuje tylko co ósmy siedmiolatek, ledwie po ośmiu miesiącach chodzenia do szkoły.
– Dzieci w szkole uczone są matematyki w błędny sposób. To w zasadzie nawet nie jest matematyka, ale sama arytmetyka i operacje na liczbach. To może policzyć każdy kalkulator i zrobi to lepiej niż genialny nawet człowiek! – mówi mi Krzysztof. Jego syn co prawda uczy się w tradycyjnej szkole, ale Krzysztof stara się przekazywać mu wiedzę metodami "domowymi".
Zamiast wtłaczać mu do głowy abstrakcyjne pojęcia matematyczne, uczył go na przykład bardzo prostych rzeczy, podając przykłady, które kilkuletnie dziecko będzie w stanie sobie wyobrazić i zrozumieć. Rozmawiali na przykład o zbiorach psów albo poznawali biografię jakiegoś matematyka i łączyli je z wymyślonymi przez nich twierdzeniami matematycznymi.
– Na przykład Srinivasa Ramanujan, genialny indyjski samouk. Twierdził, że jego bogini domowa zsyła mu w snach wzory. Jego notatnik został znaleziony po latach. Dzisiaj te jego wzory okazały się przydatne w teorii "superstrun". Albo historie o zdelegalizowaniu zera. Albo najlepsza opowieść – o tym, jak Pitagorejczycy chcieli ukryć fakt istnienia liczb niewymiernych – wylicza Krzysztof.
– Dzieci zapominają zadać pytania w stylu „po co nam matematyka”. Siedzą z szeroko otwartymi buziami i słuchają, bo nagle matematyka układa im się w głowach – śmieje się.
Godziny stolikowe
Godziny "stolikowe", czyli nauka z podręcznikiem, to niewielki fragment zajęć w edukacji domowej.
Zwykle uczniowie poświęcają godzinę lub dwie na zajęcia z jednego przedmiotu. Podręczniki udostępniają szkoły, ale wielu rodziców, którzy zajmują się edukacją domową, podkreśla, że bywają napisane chaotycznie i są mało konkretne.
– Czasem, gdy omawiamy jakiś temat zgodnie z podręcznikiem, zagłębiamy się w niego na własną rękę i szukamy powiązań z innymi dziedzinami nauki – mówi Robert.
– W naszym przypadku najczęściej dzieje się tak przy nauce historii. Szukamy konsekwencji przemian albo od razu odpalamy zwiedzanie wirtualnego muzeum, by dowiedzieć się więcej.
Rodzice uczący swoje dzieci w domu często sięgają po zasoby internetu. To coś, czego nauczyciele ze szkół tradycyjnych dopiero się uczą, a rodzice boją się, że ich dzieci zobaczą coś niewłaściwego na Youtubie. Tymczasem internet pełny jest wartościowych materiałów do nauki.
– Wykorzystujemy rozmaite okazje edukacyjne – mówi Robert. – Rodzice zwykle zbywają pytanie dziecka "Dlaczego?". Szczególnie gdy słyszą je kilkanaście razy w ciągu dnia.
– Dla nas to "dlaczego?" jest zawsze kluczem do edukacji. Odpowiadamy lub wskazujemy drogę do odpowiedzi. Jeśli dziecko widzi mrówkę i pyta czemu niesie ona kawałek liścia, nie odpowiadamy "bo tak", tylko bierzemy dziecko za rękę i ruszamy śladem owada, żeby sam odpowiedział nam na pytanie – wyjaśnia Robert.