– Nikt nie jest w stanie zabronić Polakowi przywiezienia cioci Krysi na wielkanocne "jajeczko" – mówi ratownik medyczny z warmińsko-mazurskiego. Obawia się, że z tego powodu, za dwa tygodnie szpitale czeka fala chorych na Covid-19. Dlatego przed świętami apeluje – zostańcie w domu.
Jarosław Kobuszewski od kilkudziesięciu lat jest ratownikiem medycznym. Jego bazą są Bartoszyce w warmińsko-mazurskim, ale bywają dni, kiedy on i jego zespół są wysyłani do okolicznych powiatów. Zdarza się, że przez cztery dni nie zdejmuje swojej pomarańczowej kurtki.
Do tej pory w warmińsko-mazurskim było bezpiecznie, bo na tych terenach, a szczególnie na obszarze graniczącym z obwodem kaliningradzkim, zostali głównie ludzie w podeszłym wieku. Młodzi wyjechali do miast.
Pozorny spokój
– Za dwa tygodnie sytuacja z zachorowaniami może ulec zmianie, bo nikt nie zabroni Polakowi przywiezienia cioci Krysi na wielkanocne "jajeczko". Ostatnio widzę u nas coraz więcej samochodów z rejestracjami warszawskimi, krakowskimi czy śląskimi.
Zespół Jarka jest uzbrojony w maseczki, rękawiczki, środki ochrony osobistej, przyłbice. Nie na każde wezwanie zakładają specjalne kombinezony.
– Przyjęliśmy zasadę, że do pacjenta wchodzi tylko jeden z nas – kierownik zespołu, czyli ja – mówi. – Robię wywiad, dowiaduję się, czy chory lub członkowie jego rodziny mieli kontakt z koronawirusem lub z nosicielami. Dopiero wtedy wzywam kolegów.
Ludzie niestety potrafią kłamać. – Boją się kwarantanny, izolacji, wzięcia odpowiedzialności – wyjaśnia Jarek. – Często dopiero w drugim wywiadzie potwierdzają, że mieli kontakt z osobą, która była zakażona lub mogła być potencjalnym nosicielem – kręci głową.
Czasem trzeba postraszyć konsekwencjami zatajenia informacji. Nie prawnymi, ale zdrowotnymi. Trzeba powiedzieć ludziom, że koronawirus to realne zagrożenie dla nich i dla ich rodzin.
– Przyznają się dopiero izbie przyjęć lub na SOR-ze. Musimy wtedy wyłączyć z funkcjonowania cały oddział. Dlatego proszę, nie okłamujcie służb medycznych! – apeluje Jarek.
Gdy pojawia się wezwanie z niepewnymi objawami, zakłada pełny kombinezon. – Próbowałaś kiedyś założyć na siebie worek foliowy i przebiec w nim 5 kilometrów? Właśnie tak niewygodny jest ten strój – tłumaczy.
Ratownicy podobnie traktują wezwania, gdy pacjent nie jest w stanie samodzielnie wyjaśnić, co mu dolega. – W przypadku zatrzymania krążenia wchodzimy w pełnym składzie i sprzęcie, traktując każdego pacjenta jako potencjalnie zakażonego – mówi.
Nikt nie był na to gotowy
– Jestem zdegustowany tym, że nie przeprowadzamy testów obligatoryjnych dla personelu medycznego – mówi Jarek. Jednak braków jest więcej. Wraz z kolegami z oddziałów ratunkowych zorganizował ostatnio akcję na zrzutka.pl. Apelowali, by pomóc im kupić środki ochrony indywidualnej oraz pralki.
Po co im ta pralka? – Nie mamy testów i chcemy maksymalnie zabezpieczyć się przed zakażeniem. Wszystkie ciuchy, w których przyjeżdżamy na dyżur, zostawiamy w podstacjach pogotowia i tam je pierzemy. Po to, by niczego nie przynosić, ani do chorych, ani do naszych domów – wyjaśnia.
– Oprócz bałaganu związanego z koronawirusem doszło nam dużo pracy w związku z tym, że część ośrodków podstawowej opieki zdrowotnej nie pracuje albo pracuje w ograniczonych godzinach.
– Wiele procedur, które obowiązywały do tej pory, nie sprawdza się w przypadku pandemii. Budżety naszych jednostek też nie były przygotowane na tę sytuację. Tak naprawdę nikt nie był na nią gotowy, choć mieliśmy trochę czasu, by się do tego przygotować – mówi Jarosław.
Ludzie się nas boją
Sukces zorganizowanej przez Jarka i kolegów zbiórki na zrzutka.pl pokazał, że społeczeństwo dba o personel medyczny.
– Ostatnio zamówiłem o optyka okulary, takie, bym nie musiał nosić gogli. Optyk stwierdził, że zrobi je dla mnie za darmo – mówi. – Dostajemy przyłbice, które ludzie drukują na drukarkach 3D, firma reklamowa okleiła nam karetkę i nie wzięła za to pieniędzy – opowiada Jarek.
Nie brak niestety także podejrzliwości. – W mediach pojawiła się wiadomość, że 1/5 zakażonych to medycy. Ludzie zaczynają się nas bać. Traktują personel medyczny jako potencjalne źródło zakażeń – mówi Jarek.
– Boję się, czy nie przyniosę wirusa do domu. Dlatego tak boli mnie ten brak testów – mówi. – Moja żona pracuje na OIOM-ie w szpitalu. Na razie nie ma tam pacjentów z koronawirusem. Nasza córka wychowywała się w szpitalu, bez niani, bez pomocy babci. Na rowerze nauczyła się jeździć na szpitalnym korytarzu, więc rozumie naszą sytuację w tej chwili – mówi Jarek.
– Mimo napływu niepokojących informacji, staramy się nie demonizować sytuacji. Taki zawód wybraliśmy, liczyliśmy się z tym, że będą chwile lepsze i gorsze – przyznaje.
Pytam, w jaki sposób można im jeszcze pomóc? – Trzeba stosować się do wszystkich zaleceń, przekazywanych przez Ministerstwo Zdrowia i organy zaangażowane w walkę z pandemią – odpowiada.
– Tę sytuację trzeba traktować poważnie, bo nie jesteśmy "zieloną wyspą" – przyznaje Jarosław. – Jeden z moich kolegów stwierdził ostatnio, że prawdopodobnie za dwa miesiące będziemy się z tego śmiali, ale nie wszyscy... – Jarek zawiesza głos.