– Wkurzają mnie rodzice, którzy narzekają na to, że muszą siedzieć w domu z dziećmi – mówi Michał. Jego praca wymaga spotkań z ludźmi, więc istnieje ryzyko, że złapie koronawirusa. Dlatego postanowił, że dla dobra rodziny, na czas kwarantanny zrezygnuje ze spotkań ze swoimi dziećmi.
– Dzieci przebywają w tym momencie z ich mamą, której pomagają dziadkowie. Gdybym był z nimi, mógłbym narazić wszystkich na zakażenie.
Szkoły są zamknięte, restauracje nie mogą wpuszczać klientów, firmy zawieszają działalność, a w mediach lekarze i rząd nawołują do tego, aby siedzieć w domach, jeśli tylko pozwala nam na to nasza praca.
Większość z tych porad wydaje się ludziom logiczna i starają się żyć zgodnie z nimi. Niestety w przypadku wielu rodziców zdrowy rozsądek zawodzi.
– Znam ludzi, którzy gdzieś przeczytali, że dzieci nie mogą się zarazić koronawirusem, więc nadal spotykają się z innymi dzieciakami albo chodzą z nimi na place zabaw – mówi Michał.
Zna też przypadki osób, które wspólnie w mieszkaniach zajmują się swoimi pociechami, aby odciążyć znajomych rodziców, którzy nie radzą sobie z łączeniem pracy i opieki.
"Social Distancing" opiera się na dwóch elementach - na szanowaniu przestrzeni prywatnej i unikaniu innych ludzi. Krótko mówiąc, nawet jeśli ktoś nie ma widocznych objawów choroby, powinniśmy trzymać się od niej z daleka, dla własnego bezpieczeństwa i dla bezpieczeństwa swoich bliskich.
Niestety wielu rodziców zapomina o tych zasadach. Albo je po prostu lekceważy.
Wspólnie śniadanie przez telefon
– Rozmawiam z dziećmi co najmniej dwa razy dziennie – mówi Michał. To pierwsza rzecz, którą robi po obudzeniu. - Łapię telefon i dzwonię na Messengerze do moich synów.
Rozmawiają o prostych sprawach, o tym, jak im się spało. Opowiadają o snach, starają się zjeść wspólnie śniadanie. Czasami razem włączają ten sam kanał telewizyjny na swoich telewizorach, aby w ten sposób wspólnie, choć na odległość, spędzić czas.
– Kilka osób przekonywało mnie, że przecież dzieci nie chorują, więc nic im nie będzie – denerwuje się Michał. Z wielu badań wynika jednoznacznie, że to nieprawda.
Dzieci rzeczywiście rzadziej chorują na COVID-19, ale wiadomo również o przypadkach chorych niemowląt, które nie wykazywały objawów, czy o kilkulatkach, które przechodziły chorobę w typowy dla większości chorych sposób.
Ta liczba powinna przemówić do rozsądku rodzicom: aż 11 procent chorych niemowląt wymagało intensywnej terapii. Jednak lekarze podkreślają, że nie to jest największym powodem, aby zostać w domu i starać się odciąć także dzieci od potencjalnego zagrożenia.
– Dzieci mogą zarażać, ale nie mieć objawów, natomiast dzięki nim zachoruje cała rodzina – wyjaśniała w rozmowie z serwidem “Healthline” amerykańska pediatrka Leah Alexander.
Nie chodzi tylko o pojedyncze jednostki, ale również o to, iż zbyt szybkie rozprzestrzenianie się koronawirusa w Polsce może doprowadzić do niewydolności systemu opieki medycznej, a to spowoduje, że kwarantanna potrwa, dłużej, a szkoły czy przedszkola będą dłużej zamknięte.
– Do szału doprowadza mnie to, jak nieodpowiedzialni potrafią być ludzie – denerwuje się Michał. – Olewanie oficjalnych zaleceń dotyczących kwarantanny powoduje, że wydłuża się okres, gdy nie mogę widywać moich dzieci.
Rodzice wiedzą lepiej
Michał nie wychodził z domu cały ostatni tydzień. Nadal ma świadomość, że zanim będzie mógł pojechać do swoich dzieci, powinien jeszcze przez co najmniej tydzień siedzieć samotnie w domu.
Podczas pandemii wielu rodziców zostało w bardzo bolesny sposób odcięty od swoich dzieci. – Jeśli ludzie się nie ogarną, będzie tylko gorzej – podkreśla Michał.
– Oczywiście moje dzieciaki mogłyby kursować między mieszkaniem matki a moim – przyznaje. – Staramy się jednak myśleć logicznie i ograniczać ryzyko do minimum. Jeśli możemy zapewnić bezpieczeństwo rodzinie, to po co ryzykować? Byłoby to samolubne.
Im dłużej walczymy z pandemią, tym wyraźniej piętnowani są ci, którzy nie przestrzegają narzuconych zasad. Według Michała w dzisiejszych czasach rodzice często są przekonani o swojej nieomylności.
– Gdy mówiono o tym, że "ospa party" może zabić dziecko, nikt się nie przejmował. Gdy usłyszeliśmy o ofiarach tego typu "imprez", ludzie po prostu zaczęli się na nie umawiać po kryjomu, żeby uniknąć krytyki.
Zdaniem Michała, podobna logika funkcjonuje teraz wśród niektórych osób. – Cenę za takie zachowanie płacą wszyscy, także ja i moje dzieci – podkreśla.