Chciałem kupić duże używane auto za rozsądne pieniądze. Oto jak się nie naciąć
Żona: ja furgonetką jeździć nie będę!
Ponieważ mam za sobą kilkanaście lat związku, stąd wiem, że przy dużych decyzjach warto wspólnie porozmawiać na samym początku. Całe życie marzyłem o dużym dostawczaku w stylu Multivana, czy Vivaro w wersji osobowej. Wyobrażałem sobie, że będę nim jeździł w weekendy w jakąś głuszę, z rowerami, z dziećmi, ale czy z żoną? Po krótkiej rozmowie okazało się, że ona takich marzeń nie ma. Jeśli spać na wakacjach, to tylko w domku. Podczas noclegu w namiotach lub w furgonetkach, mogą zaatakować nas komary, pająki, albo najgorsze potwory jakie stworzyła natura – myszy.
Gdy ja codziennie jeżdżę do pracy nowoczesnym, mniejszym autem służbowym, to duże auto będzie w rękach żony. A ona wyraźnie oświadczyła, że furgonetką jeździć nie będzie. Bo ciężko się tym parkuje, bo łatwo jest ją obić, bo nie lubi, bo… Nie trzeba być bardzo sprytnym, by zrozumieć, że furgon nie zasili naszego parku maszyn. Zasadniczo żona by chciała auto małe na zewnątrz, duże w środku, które mało pali, fajnie wygląda i jest niezbyt drogie. I znów nie trzeba sztucznej inteligencji by się domyślić, że zbiór spełniający wszystkie te parametry nie istnieje.
Pokazałem Pięknej Połowie kilka różnych aut: o jaki drogi! O jaki wielki! O jaki obrzydliwy! O jaki stary! W końcu stanęło na tym, że podoba jej się Toyota Sienna, Honda Odyssey, ostatecznie może być jakiś Dodge Caravan lub Chrysler Town&Country. Z aut europejskich ostatecznie mógłby być Fiat Scudo w cywilizowanej wersji lub jego francuskie odpowiedniki (Peugeot Expert, Citroen Jumpy). Z vanów jeszcze łapałby się Renault Grand Espace. Mercedes Vito/Viano/V-klasa albo kosztują krocie, albo mają trylion kilometrów przebiegu. Czyli stać nas byłoby na złoma. Parę modeli już mamy, czas zacząć szukać.
Ile środków przeznaczyć na samochód?
Mój znajomy ma pięcioro dzieci i bierze duży samochód na firmę. Skusił się na nowego Forda Transita. Kwota rzędu 200 000 zł wpisuje się w koszty firmy i amortyzuje fiskalnie. Samochodem jeździ głównie on, żona ma mniejsze auto. Zatem jako przedsiębiorca przynajmniej pod tym względem ma prościej. Wniosek jest taki: gdy można auto wziąć w leasing – budżet rośnie. Gdy przejrzy się oferty producentów, okaże się, że wybór dużych samochodów maleje każdego roku. Rozważał jeszcze Toyotę Pro Ace, Peugeota Travellera, Opla Zafirę. VW Multivan wymaga większego budżetu, Mercedes V-klasa – jeszcze większego.
Ja, tak jak wiele osób w Polsce, kupowałem samochód prywatnie. Jego utrata wartości w żaden sposób mi się nie amortyzuje. Wiele osób w komisach przyznaje, że osoby fizyczne najczęściej kupują auta najwyżej do 100 – 120 000 zł. Wszystko co droższe, najczęściej brane jest już "na fakturę" przez przedsiębiorców. Jeśli spojrzeć, jakie ogłoszenia dominują w sieci, to są to samochody jeszcze tańsze. Naturalnie da się kupić siedmioosobowe samochody już za 15 000 zł, ale wystarczy obejrzeć kilka z nich, by zrozumieć, że znajdują się one już na końcu swej ziemskiej pielgrzymki. Ja ustawiłem sobie przedział poszukiwań na 50 – 60 000 zł. Założyłem, że kolejne 10 000 zł pójdzie na naprawy wstępne, ubezpieczenie, opony, etc. No to do dzieła!
Amerykański sen skonał na moich oczach
W ciągu ostatnich piętnastu lat w Europie praktycznie zniknął segment vanów. A w USA wciąż jest w czym wybierać. Hitem jest Toyota Sienna. Polacy ją uwielbiają, szczególnie roczniki do 2017 roku, które nadają się do zamontowania instalacji LPG. Później zastosowano w nich bezpośredni wtrysk paliwa i marzenia o gazie się ulotniły. W Siennie nie trzeba też co chwila regulować zaworów, jak choćby w zagazowanych Hondach Odyssey. I psują się mniej od Chryslerów. Stąd ceny tych modeli są wysokie.
Ofert w Polsce jest dość mało. Właściciele często podają przebieg w milach. A 200 000 mil to 320 000 km. Ot, niedopatrzenie. Wiele ofert dotyczy aut, które jeszcze są w USA z zaznaczeniem, że jest to cena poglądowa, orientacyjna – słowem handlarskie poczucie humoru level expert. Na końcu mamy piękne auta, które są już w Polsce. I po sprawdzeniu ich przez numer VIN ich piękno blednie.
W przypadku aut świeżo sprowadzonych można wpisać numer VIN bezpośrednio w wyszukiwarkę obrazów Google. W wielu przypadkach znajdziemy zdjęcia powypadkowych aut wraz z ceną i opisem szkody – np. na platformie copart.com. Okaże się wtedy, że nasze cudo z ogłoszenia miało ciężki wypadek i wystrzelone poduszki i kurtyny powietrzne. Jeśli auto jest w Polsce od dłuższego czasu, można się wspomóc Carfaxem – centralną bazą przebiegów i zdarzeń drogowych. Na Allegro da się kupić jednorazowe sprawdzenie samochodu po numerze VIN za 10 – 12 zł. Zrobiłem to kilkanaście razy i ostatecznie pojechałem obejrzeć tylko dwa spośród dziesięciu ogłoszeń.
Jedno ze sprawdzanych przeze mnie aut (Dodge Grand Caravan) miało cofnięty przebieg o ponad 250 000 km. Inny samochód służył w wypożyczalni aut, potem miał wypadek, potem dwa razy zmieniał właściciela, miał jeszcze jeden wypadek, skradziono go, odzyskano – a teraz za spore pieniądze czeka na nowego właściciela i kto wie? Może na kolejne barwne przygody?
Jedna Toyota Sienna pozytywnie przeszła weryfikację Carfax, ale właściciele nie mieli ochoty tracić na mnie czasu. Nie odbierali telefonu, tylko odpisywali na SMS-y po kilku dniach. Podkreślali, że nie mają czasu i to auto czeka wyłącznie na zdecydowanego klienta. O weryfikacji w serwisie nie było mowy. W ogłoszeniu byli nieuprzejmi, a potem – tylko zmieniali treść ogłoszenia jeszcze bardziej wyostrzając ton.
Honda Odyssey z Gdyni nosiła ślady podtopienia. Chrysler Grand Caravan z Warszawy był niedbale naprawiony, miał pordzewiałe podwozie i nieprzerobione światła z amerykańskich, na europejskie. Wymagał włożenia weń około 15 000 zł, a kosztował około 60 000 zł. Na tle reszty okazał się być w sumie okazją. Inny Chrysler za 60 000 zł trafił ze mną do serwisu. Mechanik nie był w stanie określić, skąd wycieka olej.
Skrzynia biegów i cały blok silnika wyglądały jak zwierzę poddane rytualnemu ubojowi. Wóz miał do wymiany wszystkie części eksploatacyjne, a na karoserii miał płaty szpachli. Widocznie wypożyczalnia aut, w której jeździł, drobne stłuczki naprawiała we własnym zakresie. Do tego auta amerykańskie miały powgniatane podwozia od załadunku na statki za pomocą wózków widłowych.
Załamany zwróciłem się do sprawdzonego handlarza, który mojemu sąsiadowi sprowadził kilka takich aut. Ten szczerze powiedział, że przy obecnych cenach dolara, rekordowo wysokich kosztach frachtów i sporej drożyźnie w USA – nie podejmie się zadania. Zapewne ktoś w Polsce ma dobry samochód amerykański, ale po tylu nieudanych strzałach uznałem, że zmienię kryteria poszukiwania.
Marzenia więdnące z każdym ogłoszeniem
Pojechałem pod Warszawę oglądać Fiata Scudo w wersji osobowej. Wziąłem ze sobą wynajętego mechanika. Cóż… Samochód był w rękach polskiego właściciela może dwa lata. I w tym czasie sporo się z nim działo. Sierść psa, trociny w bagażniku, pourywane przyciski w kabinie, pęknięta szyba, łyse opony, wycieki i dziesiątki zaniedbań serwisowych. Chłodnicę samochodu można było podnieść palcami do góry. A tak! Nie zamontowaliśmy jej po wymianie. Coś dmucha zimnym wiatrem na nogi? Ach tak, tu była zaślepka kabiny. Tyle szczęścia za 45 000 zł.
W przypadku handlarza spod Warszawy było jeszcze zabawniej. Spóźnił się na spotkanie pół godziny i zawiózł nas na jakiś obskurny plac otoczony wysokim parkanem. Renault Grand Espace, którego zdjęcie w ogłoszeniu było najwyraźniej poprawiane graficznie, wyglądał jakby właśnie skonał. Mrukliwy handlarz udał się do kanciapy, zostawiając nas sam na sam z truchłem auta. O jeździe próbnej nie było mowy. Wóz na niemieckich tablicach był ciasno zastawiony wieloma innymi samochodami.
Było jeszcze kilka ogłoszeń, które pewnie były w porządku, ale te znikały w ekspresowym tempie. W sumie żona zaczęła coraz częściej wspominać, że ten Fiat Scudo i jego francuskie odpowiedniki to jednak jest dostawczak i go nie chce. Zaczęliśmy oglądać droższe samochody, ale i tam przebiegi i stan nie były zachęcające. Byłem też w międzynarodowym, sieciowym autokomisie. Umówiłem się na określoną godzinę i kazano mi czekać ponad godzinę. Uznano, że jest duży ruch, godzina spotkania jest orientacyjna, jest dużo ludzi, trzeba czekać.
Znalazłem ten wóz na placu samodzielnie. Ślady szpachli nad górną szybą, dziura w siedzeniu wypalona papierosem, bardzo wysoka cena w stosunku do innych aut z tego rocznika… Gdy radosna konsultantka dzwoniła do mnie kolejnego dnia, była zdziwiona, że nie podzielam jej entuzjazmu.
Moją odyseję samochodową zakończyłem w Płocku. Tak, tak. Płock, Radom, Gniezno – to zagłębia przywożonych na lawetach marzeń. Właśnie w Orlen-city mieściły się dwa komisy wyspecjalizowane w sprzedaży jednego modelu samochodu: Renault Espace poprzedniej generacji (2004 – 2014). Mnie interesował model Grand Espace – wóz, który ma pełnych 7 miejsc, a za nimi zmieści się złożony wózek typu gondola. Jedyny problem jest taki, że auto jest nieprodukowane od 9 lat, a znalezienie młodszego niż 2011 – 2012 graniczy z cudem. Ale skoro na miejscu są dwa place takich aut, może uda się znaleźć choć jeden dobry?
Naturalnie opisy tych wozów były kwintesencją marketingowej poezji ludowej. Na miejscu część z tych rarytasów miała sporo wad. Diesle smrodziły na pół placu, w wielu egzemplarzach na karoserii widniały purchle. W komisie spotkałem innego oglądającego. Wyznał mi, że w innym miejscu sprzedano mu Espace'a z cofniętym licznikiem o ponad 200 000 km. Przyjechał tutaj, bo odzyskał pieniądze, a ponoć tutaj są uczciwsi. Zaczęliśmy oględziny. Najgorzej wyglądały te auta, które pojeździły trochę w naszym kraju. Za mały akumulator przytrzymany na miejscu złożoną w kostkę gazetą, spaliny, które zamiast wydechem ulatniały się spod maski, łyse opony, stan ogólnego zmęczenia… Ale w końcu jeden egzemplarz wpadł mi w oko.
Kompromis
Benzynowy Grand Espace 2.0 T z przebiegiem nieco ponad 210 000 km. Widziałem, że w Polsce był lakierowany – prawie w kolor i z lekkimi pyłami, które przykleiły się do świeżej farby. Po prostu był lakierowany po kosztach na zapleczu komisu. Ale silnik pracował ładnie, spaliny pachniały prawidłowo (wiem, że brzmię jak motoryzacyjny zwyrodnialec), tapicerka robiła wrażenie normalnej. To jakby ucieszyć się z widoku dziewczyny, która nie ma wybitych zębów.
A jednak! Trzeba było przełknąć fakt, że wóz był wyceniony o 25% drożej niż inne auta z tego rocznika, a w stosunku do wycen Eurotaxu – o 50%. Nic to! Po krótkich negocjacjach udało się dobić targu. Samochód służy rodzinie od ponad roku, wymieniłem w nim wszystkie elementy eksploatacyjne i miałem tylko jedną, większą usterkę. Ponieważ auto było sprowadzone z Holandii, dało się sprawdzić przez serwis finnik.nl jego przebieg. 5 Euro opłaty, chwila napięcia i jest wynik! Samochód miał tylko dwóch właścicieli od nowości, a przebieg jest autentyczny. Co ciekawe, w przypadku aut z Niemiec, zweryfikowanie przebiegu jest znacznie trudniejsze, a często – niemożliwe.
Cały proces kupowania samochodu był dla mnie bardzo męczący. Chciałem mieć vana z USA, skończyło się na mniej komfortowym europejskim. Na szczęście ma 7 miejsc, a po zapakowaniu kompletu pasażerów nadal do bagażnika wchodzi duży wózek typu gondola lub bagaże rodziny na cały weekend. Bez konieczności montowania boksu. Jest mniejszy niż furgon, a benzynowy silnik jest cichy i nie ma wycieków. Wydałem dużo mniej, niż zakładałem na zakup, a na początkowy serwis i opłaty poszło około 8000 zł.
W przypadku zakupu dużego siedmioosobowego vana jakość ofert na rynku jest niska. Ponieważ dużych rodzinnych aut jest mało, w przyszłości będzie jeszcze słabsza. Zainwestowanie w weryfikację auta jest niestety koniecznością. Przyda się też cierpliwość i wytrwałość. Tylko tak można choć trochę zwiększyć szanse na kupienie względnie dobrego samochodu. W końcu do środka wpakujecie swoją ukochaną rodzinę, a z Chorwacji wolelibyście wracać własnym autem, niż na lawecie, prawda?