"Klakson frustry" - nieudane życie odreagowujemy za kółkiem [FELIETON]
Kiepska pogoda, beznadziejna praca, wnerwiający szef, gderająca żona, bezużyteczny mąż, a z aktualnych – wojna, inflacja, ceny, polityka, pandemia. Każdy znajdzie swoje dziesięć, albo i sto powodów, dla których nie do końca układa mu się w życiu. Ale jest on. Ten centralny przycisk na wyciągnięcie dłoni, z pomocą którego wszystkie frustracje możemy wystrzelić anonimowo z samochodu i władować w gościa, który właśnie zajechał nam drogę.
Bo to właśnie ten s******* odpowiada za nasze małżeństwo, pracę i sytuację globalną. Niech tylko trąba jerychońska zagrzmi potężnie, a my nie dość, że poczujemy się panami, to jeszcze jakoś tak spokojniej się robi i miło w środku. Przypomina się film "Upadek" (1993) z Michaelem Douglasem, którego bohater ostatecznie traci nerwy. Uliczny korek przelewa czarę goryczy i ekranowy William "D-Fens" Foster wychodzi nie tylko z samochodu, ale i z siebie.
Przepis na spokój
Nie będę święty, zresztą właśnie z tego powodu piszę ten tekst, bo wiem, że „klaksonu frustry” używam szczególnie w tych momentach, kiedy w życiu nie do końca się układa. Kiedy mam gorszy dzień, kiedy coś we mnie bulgocze. I wystarczy, że ktoś mi się wepchnie przed maskę, a już kciuk, albo cała dłoń ląduje w tym miejscu kierownicy, gdzie producent umieścił ikonę trąbki. Staram się jednak impuls powstrzymać i zanim odpalę dźwiękowe działo, zadaję sobie pytanie – „Po jaką cholerę?”
Warto w potoku tych przemyśleń przypomnieć sobie przepisy, które stanowią tak: „Zgodnie z prawem kierujący pojazdem może używać sygnału dźwiękowego lub świetlnego, w razie gdy zachodzi konieczność ostrzeżenia o niebezpieczeństwie”. Na przykład, gdy jedziemy w gęstej mgle i sygnał dźwiękowy jest jedną z niewielu możliwości ostrzegania w porę. Powtórzmy – chodzi o konieczność.
Strąbienie po fakcie nie jest koniecznością. W sytuacjach kolizyjnych nie ostrzegamy, bo nie ma na to czasu. Gdy ktoś zajeżdża nam drogę, to skupiamy się głównie na hamowaniu i uniknięciu zderzenia, a trąbimy, gdy jest już w zasadzie bezpiecznie. Wtedy, kiedy można komfortowo wbić pięść w kierownicę i odpalić działko ze znakiem trąbki. Tak żeby raz na zawsze oduczyć gościa/gościówę takich zachowań, a przy okazji – spuścić trochę powietrza z naszego emocjonalnego naładowanego balona.
Można strąbić emeryta, który jedzie za wolno. Można obsztorcować kolejną „babę za kółkiem”, której nie wyszedł manewr, można wypalić dźwiękową petardę w stronę przechodnia, który nie idzie po pasach, albo rowerzystę, który po pasach właśnie pruje, a mu nie wolno. Co za idiota, życie mu niemiłe?
Dystans się przydaje
Niełapiących ironii oraz szeryfów porządku drogowego od razu uspokoję, że nie chodzi tu o drogową swawolę. Nie usprawiedliwiam pieszych na ulicy bez zebry, nie przepadam za losowymi, zaskakującymi manewrami, nie odczuwam przyjemności, gdy jadę 18km/h za wleczącym się gratem albo L-ką ze szkoły jazdy. Za to staram się kierować zrozumieniem i empatią, bo każdy z nas popełnia błędy, na początku jeździł gorzej, właśnie wyleciał z pracy albo danego dnia zmarła mu matka lub kot.
Nasze trąbienie nic nie pomoże, poza tym, że czyjś dzień będzie jeszcze bardziej podły. Można oczywiście podejść do sprawy tak, że wylejemy z siebie trochę frustry i będzie nam lżej. Ale czy naprawdę będzie ci lepiej, gdy strąbisz kogoś, komu zmarła matka, albo np. jedzie wolniej ze swoim psem do uśpienia? Każda historia jest szczelnie zamknięta pod blachą i szkłem i nie wiemy, co tak naprawdę dzieje się w życiu kierowcy przed nami.
Road rage
Warto też zauważyć, że karząc i pouczając klaksonem stawiamy się w roli władców, wychowawców i arbitrów właściwej jazdy. „Ja ci dam!”, „Co za debil!”, „Prawo jazdy w chipsach znalazł?!” dźwięczy w głowie, gdy z samochodu rozlega się „piiiii-biiiiiip!” Zastanawiam się jednak, co z drogowymi cwaniakami, którzy często intencjonalnie zajeżdżają drogę, robią niebezpieczne manewry, siedzą na ogonie, ogółem mówiąc – ich styl jazdy urąga nie tylko przepisom, ale i dobremu obyczajowi.
Aż chce się strąbić i dać sygnał „Ogarnij się”, licząc w duchu, że nie jest się jedynym i że po stu takich klaksonach gość się rzeczywiście ogarnie. Najczęściej jednak się nie ogarnie. Cóż, pozostaje odpuścić trąbienie i nie mącić swojego jeziora zen. Będę w swoim nie-trąbieniu konsekwentny. Poza tym może się skończyć na eskalacji drogowego konfliktu, tak jak w filmie "Dzikie historie".
Ja wiem… czasami ten palec, ten kciuk, ba, cały łokieć chciałoby się wbić w klakson, żeby pokazać innym, gdzie raki zimują. Ale wtedy warto zadać sobie pytanie „Po co?”. Jeśli pojawia się frustra, to chyba lepiej nad tym popracować w gabinecie. Ja jednak uznaję trąbienie z frustracji za porażkę. Co ja, rozhisteryzowane dziecko?
Poza tym, i ten przepis też warto przypomnieć, niedozwolone jest używanie sygnału dźwiękowego na obszarze zabudowanym, chyba że jest to konieczne w związku z bezpośrednim niebezpieczeństwem. A zatem za każdy „klakson frustry” należy się 100zł. I słusznie. W głośnym mieście nie potrzeba więcej hałasu, wylewanego razem z frustracją przez nieopanowanych kierowców. Gdyby ktoś wysyłał mnie na wieś - chętnie, kiedyś skorzystam, bo w Warszawie mieszkam od urodzenia.
Tak sobie teraz myślę... A może ci kierowcy właśnie stosują się do przepisów i ostrzegają przed niebezpieczeństwem? Najpierw trąbi, później wysiada z samochodu i daje w mordę. Takie ostrzeganie przed samym sobą. Byłoby to bardzo szlachetne.
Czytaj także: https://dadhero.pl/287243,samochod-dla-rodziny-jak-zmieniaja-sie-motoryzacyjne-marzenia-ojcow