Nie robi się biznesu z przyjaciółmi, bo można stracić i znajomych, i kasę. Te historie to przestroga

Aneta Zabłocka
Tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze, kończy się przyjaźń. Moi bohaterowie przekonali się o tym bardzo boleśnie. Wspólne interesy z przyjaciółmi to dobra okazja do tego, by stracić przyjaciół, a czasem także pieniądze.
Fot. Alvaro Reyes/Unsplash
Największym testem każdej męskiej przyjaźni nie jest wcale kobieta, ale pieniądze. Gdy chodzi o "kasę", w mężczyznach czasem budzą się demony. Zapominają oni o tym, co ich łączy.

Jest wprawdzie wiele przykładów firm, których twórcy odnieśli sukces w biznesie i pozostali przyjaciółmi, ale niemal każdy to powie: jeśli chcesz, by twoja przyjaźń przetrwała, nie mieszaj do tej relacji kwestii finansowych.

Moi rozmówcy przekonali się o tym dopiero po fakcie. Mieli przyjaciół, chcieli mieć wspólną firmę. Finał zazwyczaj był taki sam: tracili bliskich kumpli i dorobek życia.


Czytaj też: Samotny facet nie musi siedzieć w domu. Idź na miasto i bądź z tego dumny, bo samotność to nic złego

Za swoją naiwność i zaufanie w stosunku do ludzi, których uważali za przyjaciół, zapłacili wysoką cenę.

Pożyczka na ładne oczy

Ten, kto otwiera biznes, potrzebuje wsparcia finansowego. W takiej sytuacji najłatwiej zwrócić się o pomoc do rodziny lub przyjaciół.

– Mój kolega z branży foto chciał założyć firmę. Odezwał się do mnie z prośbą o pożyczkę. Efekt był taki, że zostaliśmy wspólnikami. Podzieliliśmy się odpowiedzialnością, on zajął się robieniem zdjęć na eventach, a ja studyjnymi fotkami produktów – mówi Piotr.

Obaj mieli dobre kontakty, więc biznes się rozwijał. – Zatrudniliśmy kolejną osobę, to był nasz wspólny znajomy. W ten sposób staliśmy się drużyną trzech muszkieterów – żartuje Piotr.

– Zawsze uważałem, że nie ma nic lepszego od pracy z przyjaciółmi. Jestem introwertykiem, więc cieszyłem się, że prowadzę firmę z ludźmi, którzy wiedzą, jaki jestem. Znaliśmy się od kilkunastu lat, jeszcze z czasów studiów. Jeździliśmy razem na wakacje, byliśmy na swoich ślubach.

– Nie narzuciliśmy sobie sztywnych godzin pracy, robota miała być po prostu zrobiona w terminie – dodaje mój rozmówca. – Jestem pracoholikiem, lubię, gdy wszystko jest zrobione idealnie. Dlatego z czasem zaczęło mnie drażnić podejście kolegów. Przez ich stosunek do pracy zaczęliśmy tracić klientów.

Piotra najbardziej bolało to, że wspólnicy zaczęli obgadywać go przed znajomymi. – Zrobili ze mnie tyrana. Tymczasem po prostu dużo zainwestowałem w firmę. Postawiliśmy ją za moje pieniądze – denerwuje się.

– Atmosfera siadła, zamiast rozmawiać o klientach, kłóciliśmy się o to, co kto powiedział. W pewnym momencie podjąłem decyzję, że rzucam to i zakładam własną działalność – opowiada Piotr.

– Moi wspólnicy rozłożyli firmę. Nie rozmawiamy ze sobą, wspólna grupa znajomych się podzieliła. Wydawało mi się, że z moimi, teraz już dawnymi, przyjaciółmi, łączą mnie podobne wartości, ale okazało się, że byłem w błędzie – stwierdza Piotr.

Przyjaciel z piaskownicy

Przyjaźnie z podstawówki pamięta się najdłużej. Czujesz to zwłaszcza, gdy dawny kumpel jest w potrzebie.

– To był mój przyjaciel z piaskownicy. Mieszkaliśmy w tym samym bloku, chodziliśmy razem do szkoły, potem też utrzymywaliśmy kontakt – opowiada Marcin.

Założył firmę handlującą sprzętem elektronicznym. Któregoś dnia odezwał się do niego kolega z podstawówki. Skomplikowało mu się życie i potrzebował pracy. – Zgodziłem się. Zamiast bawić się w rekrutację, zatrudniłem osobę, którą dobrze znałem – opowiada.

Ich przyjaźń odżyła. Nie było mowy o zależności pracodawca-pracownik. – Znowu byliśmy najlepszymi kumplami. Z czasem został nawet moim wspólnikiem. Wtedy wydawało mi się, że podjąłem najlepszą decyzję w życiu. Miałem kumpla i partnera biznesowego – wspomina Marcin.

Po roku to przekonanie legło w gruzach. Kolega prowadził w tajemnicy własną działalność. – Dogadywał się z klientami, sprzedawał nasze produkty taniej, dzielili się zyskiem – mówi Marcin.

Nie umiał oskarżyć o kradzież faceta, do którego jego dzieci mówiły "wujku". – O jego przekrętach doniosła mi jedna z pracowniczek. W rozmowie wprost się przyznał. Tłumaczył, że dzięki temu rozbudowuje sieć klientów, ale dla mnie to był kradzież. Gdyby przyszedł poprosić o procent od sprzedaży, zamiast brać do swojej kieszeni nie byłoby problemu – tłumaczy Marcin.

Finał był taki, że przyjaciel przyjacielowi dał wypowiedzenie. Znajomość się skończyła. – Jesteśmy wrogami. Zajęło mi trochę czasu odbudowanie finansów i zaufania wśród pracowników, bo to, że traktowałem go lepiej od innych, nie wpływało dobrze na zespół – przyznaje.

Oddałbym mu nerkę, a dzisiaj bym żałował

– Mówią, że umowy podpisuje się nie na czas, gdy wszystko dobrze działa, a gdy wszystko się wali – mówi Paweł, który założył firmę z kolegą ze studiów. – Zapomniałem o tej zasadzie.

Ze wspólnikiem ustalił ustnie, że w firmie będą mieli podział 51 do 49 procent. – To w dużej mierze był jego pomysł, więc nie było sprawy dla mnie. Poza tym dobrze jak firma ma główną osobę zarządzającą w nazwie. Na gębę umówiliśmy się też, że o wszystkim, co dotyczy firmy, decydujemy razem – dodaje.

Jego firma dostała dużą dotację od Unii Europejskiej i fundusze z Urzędu Pracy. Pierwsze lata były ciężkie, ale biznes się rozwijał. W tym czasie mój rozmówca bardzo zżył się ze swoim wspólnikiem. – Połączyła nas przyjaźń, on nawet był drużbą na moim weselu. Gdyby potrzebował nerki, oddałbym mu własną, a teraz plułbym sobie w brodę – przyznaje.

Gdy w życiu Pawła pojawiły się problemy, odpuścił trochę pracę, żeby zająć się rodziną. – Ustaliliśmy z moim wspólnikiem, że on się wszystkim zajmie. Byłem mu wdzięczny, że rozumie moją sytuację i chce zdjąć ze mnie ten dodatkowy ciężar.

Tymczasem jego wspólnik dogadał się z jednym z handlowców, żeby założyć nową firmę i przenieść do niej klientów. – Nie miałem do czego wracać. Firma, której poświęciłem kilka lat i dużo pieniędzy de facto przestała istnieć. Pociesza mnie jedynie fakt, że ten handlowiec oszukał potem mojego byłego już przyjaciela – przyznaje Paweł.

– Zamknięcie firmy, natychmiastowa spłata pożyczek, wypłacenie zaległych wynagrodzeń, to wszystko kosztowało mnie jakieś 100 tysięcy złotych. Czasem patrzę na swoje zdjęcia z wesela i widzę mojego byłego wspólnika, który stoi obok mnie. To mi przypomina, żeby nikomu nie ufać – podkreśla Paweł.