Były już wirtualne koncerty i wyścigi F1. Teraz czekają nas wirtualne imprezy biegowe. Ja mówię: nie

Andrzej Chojnowski
Organizatorzy maratonu w Bostonie ogłosili to, co wydawało się oczywiste. Maraton bostoński w tym roku się nie odbędzie. To pierwszy taki przypadek w 123-letniej historii tej imprezy. W zamian zapowiedziano maraton wirtualny, akcję która ma zrekompensować biegaczom brak najstarszego biegu maratońskiego na świecie.
Fot: Nourdine Diouane/Unsplash
To nie jedyna ważna impreza biegowa, której zabraknie w tym roku. Nie odbył się choćby międzynarodowy bieg charytatywny Red Bull Wings for Life, dla wielu biegaczy wielkie wyzwanie ze względu na format zawodów (meta "goni" zawodników, liczy się to, kto pokona dłuższy dystans).

Nie odbył się maraton we Wrocławiu, Rzymie i Barcelonie, zapewne nie będzie maratonu w Berlinie, ważą się losy maratonu w Londynie.

Zamiast tego organizatorzy, tak jak w przypadku maratonu bostońskiego, proponują biegaczom rywalizację wirtualną. W wyznaczonych dniach trzeba pokonać ustalony dystans i zarejestrować to w aplikacji biegowej.


Doceniam ten wysiłek organizatorów, ale mówię: "nie, dziękuję". W bieganiu nie o to chodzi.

Bieganie to rywalizacja

Z powodu pandemii imprezy biegowe w ogóle przestały mieć sens. Trzeba się z nimi pożegnać na dłużej, być może wrócą w przyszłym roku, trzeba jednak założyć, że mogą nie pojawić się już wcale.

Czytaj też: Półmaraton z dzieckiem w wózku. Ci ojcowie–biegacze na treningi zabierają zabawki i pieluchy


Po co w ogóle biegamy? Po pierwsze, rzecz jasna, żeby zachować formę. To jest cel bardzo szczytny, od lat nie wyciągnąłem z ZUS-owskiej kasy ani grosza, bo jestem zdrowy, nie choruję.

To jednak nie wszystko. W sporcie chodzi o rywalizację. Bieganie solo jest piekielnie nudne, to potwierdzi każdy biegacz. Najtrudniej znaleźć w sobie motywację. Dotyczy to każdej aktywności, ale w sporcie to szczególnie ważne i wiem o tym doskonale.

Kiedyś trenowałem z grupą i trenerem, teraz treningi robię sam, według zaleceń fachowca, ale to nie to samo. Poziom motywacji jest całkiem różny, biegając z innymi, chcesz być częścią grupy, włączają się atawizmy i lecisz na trening. Gdy biegasz sam, zawsze znajdziesz powód, dla którego wyjście z domu wieczorem to kiepski pomysł.

Kropi? Oj, fatalnie, roztopię się na deszczu. Wieje? Oj, będę musiał wyciągać ciepłe ciuchy. Późno? Nie wyśpię się i będę padnięty następnego dnia.

Ale to też jeszcze nie to. Udział w biegach masowych to okazja do tego, by wyznaczać sobie cele, a potem je realizować. Chcesz "zrobić" życiówkę w maratonie/półmaratonie/dyszce więc trenujesz ostro, by to się udało. Masz cel, masz termin, masz motywację.

Kiedy stajesz na starcie biegu, pamiętasz każdy dzień treningu i wiesz, dlaczego jesteś właśnie w tym miejscu, choć przecież, zamiast jechać rano na bieg, mógłbyś siedzieć na balkonie z kawusią i cieszyć się leniwą niedzielą.

Czy to koniec biegów masowych, jakie znamy?

Biegi masowe zapewniają tę niezbędną motywację. W grupie biegniesz szybciej, wyznaczasz sobie osobę, której tempa chcesz się trzymać, chcesz wyprzedzać, gdy widzisz, że masz zapas energii. To jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, nienawidzę i kocham je jednocześnie.

Teraz tego wszystkiego brakuje. Wirtualny maraton? Chyba wolę już weekend z Netflixem. To po prostu nie to. Startujemy w biegach z konkretnego powodu, chcemy przełamać swoje ograniczenia, po to trenujemy. W biegu wirtualnym trzeba tylko stawiać nogę za nogą.

Pandemia powywracała nam życie do góry nogami, dotyczy to też biegaczy. Być może przyjdzie nam długo czekać na powrót biegów masowych. Być może już nigdy nie uda mi się zrealizować zakładanej na ten rok "życiówki" w maratonie.

Trudno, trzeba się z tym pogodzić. Rozmaitym pomysłom w rodzaju biegów wirtualnych mówię jednak "nie". W bieganiu chodzi o coś więcej niż tylko o przebieranie nogami.