"Chciałbym zapełnić Wembley". Mariusz Patyra, polski geniusz skrzypiec, o Paganinim i wędkowaniu

Kamil Rakosza
W rzemiośle skrzypka Mariusz Patyra osiągnął mistrzostwo, co potwierdził, wygrywając, jako jedyny Polak, konkurs Premio Niccolò Paganini – odpowiednik Konkursu Chopinowskiego dla wiolinistów. Niedawno wydał płytę "No.24", którą chce przybliżyć laikom świat muzyki klasycznej. Koncertuje na całym świecie, uczy kolejne pokolenia polskich muzyków, a jeśli jeszcze o nim nie słyszałeś, to właśnie jest ten moment, gdy możesz to nadrobić. Najwybitniejszy polski skrzypek zdradził nam swoje marzenie o koncercie na Wembley, opowiedział o przegrywaniu z disco-polo i morderczych godzinach ćwiczeń, które zaprowadziły go na szczyt.
Mariusz Patyra to zwycięzca prestiżowego konkursu Premio Niccolò Paganini – odpowiednika Konkursu Chopinowskiego dla skrzypków. Fot. KobasLaksa
Dałeś kiedyś komuś w pysk? Zastanawiam się, na ile mocno skrzypek musi dbać o swoje dłonie.

Nigdy nie byłem typem wojownika. To nie moja natura. Wiadomo, że na podwórku zdarzało się spuścić komuś "bęcki", ale to raczej ja obrywałem.

Raz zdobyłem się na odwagę. Chłopaki z mojego bloku sprzeczali się z rówieśnikami z osiedla. Byliśmy wtedy jeszcze dzieciakami. W każdym razie, przy mocnym dopingu kolegów, trafiłem sierpowym jednego gościa. Chciałem udowodnić kolegom, że gramy w jednym klubie. To był jedyny raz, kiedy porwałem się na coś takiego.
Pewnie nie pochwaliłeś się tym swoim rodzicom.


Słuchaj dalej. Wieczorem ten chłopak ściągnął starszych kolegów i zrobili na mnie obławę. To było latem, siedziałem z kumplami pod klatką, kiedy zobaczyłem całą zgraję małolatów na rowerach. Mój "sparing partner" wskazał mnie palcem i powiedział do swoich towarzyszy krótkie "tam jest".

Nie pozostało mi wtedy nic innego, jak tylko wślizgnąć się do klatki i biec, ile sił w nogach, do mieszkania rodziców. Udało mi się zwiać, ale mogło być ostro (śmiech).

Skoro miałeś czas na wysiadywanie pod blokiem, nie ćwiczyłeś chyba wtedy jeszcze zbyt dużo na skrzypcach.

To były lata 80., byłem w piątej albo szóstej klasie szkoły podstawowej. W weekendy ćwiczyłem już wtedy po cztery, pięć godzin. Pierwsza tura – trzy godziny do obiadu, po obiedzie odpoczynek i kolejna runda ćwiczeń.

Często się buntowałeś?

Nie. Nie robiłem rodzicom problemów, nie stawiałem się im nigdy. Po części pewnie dlatego, że tata był wojskowym.

To faktycznie nie było sensu się buntować.

O nie (śmiech). Od najmłodszych lat byłem przyzwyczajony do pielęgnowania tych umiejętności. Duży był w tym udział mojej mamy, która tłumaczyła mi jak ważne jest bycie cierpliwym. Pójście do szkoły muzycznej było dla mnie czymś naturalnym, także dlatego, że już wcześniej uczęszczało do niej moje rodzeństwo.
Fot. Materiały prasowe
Potem przyszły pierwsze ogólnopolskie konkursy, a wraz z nimi pierwsze sukcesy. Następnie liceum, tam, jako 15-latek, trafiłem na profesora, który odkrył we mnie potencjał. Zadawał mi najtrudniejsze, najbardziej karkołomne utwory.

Wtedy zaczęło się granie Paganiniego?

Tak. Zostałem przyjęty do klasy pana profesora i zacząłem ćwiczyć coraz więcej. W tym czasie grałem utwory o takim poziomie trudności, że poza mną nie grał ich żaden inny uczeń.

Z perspektywy czasu uważam, że to był wspaniały wybieg, ponieważ, dzięki wczesnemu nauczeniu się techniki, inaczej rozwinęła się muskulatura mojej lewej ręki. Dziś czerpię z tego same korzyści, dzięki temu spełniło się moje marzenie bycia na scenie w roli wirtuoza.

Kiedy słucham twojej opowieści o wielogodzinnych ćwiczeniach w głowie rysuje mi się obraz wielkiej samotności.

To prawda. Choć mimo wszystko jestem człowiekiem, który czuje potrzebę bycia w centrum. W końcu gram jako solista i zawsze mnie to fascynowało. Lubię być między ludźmi, rozmawiać z nimi, czuć ich obecność.

Mnie zastanawia to, jak radziłeś sobie z wyobcowaniem wcześniej, np. na etapie szkoły średniej. Miałeś czas na spotkania towarzyskie?

Czasami tak. Miałem jednak tyle programu do ćwiczenia, że raczej nie brałem udziału np. w wycieczkach szkolnych. Najczęściej mama mówiła: "wyśpisz się i poćwiczysz, zamiast jechać na wycieczkę, zostaniesz w domu".

I nie czułeś potrzeby wyjścia z domu?

Czułem. Tradycje muzyczne na szczęście są takie, że po występie zazwyczaj uderza się na jakąś imprezkę. Dodatkowo mogłem zawsze zasłonić się wspólnym wyjściem ze starszym rodzeństwem.
W wolne dni jednak, w wieku 16-17 lat, ćwiczyłem nawet ponad sześć godzin. Raz nawet zmierzyłem sobie stoperem, ile czasu zajmuje mi gra.

Ile wyszło?

Sześć godzin i dwadzieścia minut samej gry.

Ostro.

Gdybym mógł to powtórzyć, ćwiczyłbym jeszcze więcej. Samotność też lubię, zżyłem się z nią. Byłem małym chłopcem, który musiał ćwiczyć na skrzypcach i to było wspaniałe! Oczywiście nie zawsze mi się chciało, ale trzeba było i koniec kropka.

Podziwiam samodyscyplinę.

Jako mały chłopiec lubiłem też wziąć rower i pojechać do lasu. Zostawiałem kumpli i jechałem tam, żeby pobyć samemu w ciszy.

Takie spotkania z naturą chyba są inspirujące.

Tak. Wielu ludzi jest zszokowanych, kiedy mówię im, że uwielbiam łowić ryby.

Przyznam, że mnie też zaorałeś.

Jeden z moich kolegów kiedyś zapytał mnie: "jak ktoś, kto gra tak, jak ty, może spokojnie siedzieć z wędką nad wodą?" (śmiech).

Skąd ta pasja?

Wychowałem się na Mazurach. Urodziłem się w Orzyszu, później przeprowadziliśmy się do Olsztyna. Każdego roku spędzałem część wakacji na pomoście z wędką "bambusówką". To były piękne czasy.

W Hanowerze, gdzie mieszkam, już od kilku lat należę do związku wędkarskiego i mam odpowiednią licencję. Jeżeli w sezonie trafi mi się wolna chwila, pakuję sprzęt i jadę za miasto nad mój ulubiony staw. To głusza, która jest namiastką moich Mazur, za którymi tak tęsknię.

Wow. Zaskoczyłeś mnie, bo jednak wędkarze zawsze kojarzyli mi się z takimi wąsatymi Januszami, którzy więcej piją na tych rybach niż łowią.

Ja też czasem przyjmę zimne piwko czy dwa (śmiech)
Czyli godziny ćwiczeń, natura, spokój i wędkowanie to klucze do zwycięstwa w konkursie Premio Niccolò Paganini, który wygrałeś w 2001 r. w Genui?

Z konkursami było tak, że w momencie, w którym poczułem się świadomy, w jakim kierunku zmierza moja gra, pojawiło się marzenie zwycięstwa w prestiżowym konkursie im. Niccolò Paganiniego.

Można go określić mianem Konkursu Chopinowskiego dla skrzypków?

Tak. Jest kilka konkursów tej rangi, ale żaden z nich nie jest firmowany imieniem i nazwiskiem mistrza. Ten dodatkowo odbywa się w Genui, czyli w miejscu urodzenia Niccolò Paganiniego. To marzenie szybko stało się moim celem, zwłaszcza od momentu, w którym dowiedziałem się, że nikt z Polaków go nie wygrał.

Ale startowali?

Jasne. Na kilka lat przed Premio Niccolò Paganini zacząłem jeździć na różne konkursy międzynarodowe, jednak zazwyczaj nie dostawałem się do finału. Bardzo szybko nauczyłem się radzić sobie z porażkami. Zacząłem je odbierać jako najważniejsze rzeczy w życiu.

W pierwszym etapie Premio Niccolò Paganini było około 50 skrzypków z całego świata. Do półfinału wchodziło około 15 muzyków, natomiast do finału jedynie sześć osób. Wszyscy to doskonali instrumentaliści, a wygrywa tylko jeden z nich. To wielka presja, ale w pewnym stopniu byłem już z nią oswojony dzięki występom na konkursach międzynarodowych.

Gra na skrzypcach to chyba też rodzaj fizycznego obciążenia?

Postawa nie należy do najwygodniejszych, dodatkowo cały czas musisz uważać na ręce. Kroisz coś w kuchni i myślisz tylko o tym, żeby nie poucinać sobie palców lewej ręki.
W rozmowie z Marcinem Prokopem wspominałeś historię, kiedy ciosałeś kijki bambusowe siekierką i ciachnąłeś sobie opuszek kciuka w lewej ręce.

No debilizm, naprawdę. Zawsze, kiedy to robiłem, trzymałem kijek lewą rękę w górnej części, żeby nie zrobić sobie krzywdy. I nie wiem dlaczego, tamtym razem złapałem niżej. Nawet nie poczułem tego uderzenia, jednak trawka szybko zrobiła się czerwona od krwi. Ściąłem sobie 3/4 poduszki w lewym kciuku, a miesiąc później grałem koncert na otwarcie sezonu. Gdy zahaczałem o klucz do strojenia skrzypiec, ból był straszny.

Nie powiedziałeś jeszcze, jak to się stało, że wygrałeś konkurs Premio Niccolò Paganini.

Przed finałem zaczęły się bezsenne noce. Wiedziałem, że powinienem zaliczyć odpowiednią długość snu, żeby mózg odpoczął, żebym potrafił lepiej się skoncentrować. No ale nie mogłem. Odpalałem jednego papierosa od drugiego, stresowałem się niesamowicie.

Wiedziałem jednak, że jest to mój ostatni raz na konkursie międzynarodowym. Przed Premio Niccolò Paganini wziąłem udział w 10 innych, które odbywały się ze średnią częstotliwością co pół roku. To tak, jakby sportowiec co sześć miesięcy brał udział w igrzyskach olimpijskich. Dlatego postanowiłem, że nie będę grał jako uczestnik konkursu, tylko dam najlepszy koncert przed publicznością. Pokażę tym wszystkim Genueńczykom, jak ja interpretuję Paganiniego.
Nie słuchałem żadnego z finalistów, żeby się nie dekoncentrować. Byłem skupiony na sobie – odcięty od wszystkich i od wszystkiego. Cieszyłem się, że będę mógł zagrać koncert Paganiniego, który zawsze był moją mocną stroną. Jurorzy przestali dla mnie istnieć. Nie wychodziłem grać dla nich, poddawać się ich ocenom. No i wygrałem.

Kiedy zeszła ze mnie cała adrenalina, zadzwoniłem do mojej dziewczyny, z którą w tamtym czasie rozeszliśmy się na krótko, i rozpłakałem się jak dziecko. Jednocześnie czułem ogromną dumę, że Polska dołączyła do grona krajów, których reprezentant zwyciężył w konkursie.

Tym bardziej przykre jest to, że większość rodaków nawet o tym nie wie.

Poniekąd to nasza cecha narodowa. Kiedy Krystian Zimerman wygrał Konkurs Chopinowski, na pierwszy koncert do ojczyzny został zaproszony po kilkunastu latach. Po zwycięstwie w konkursie Zimmermann grywał z największymi i najlepszymi orkiestrami świata, a do kraju przyjechał dopiero po tak długim czasie.

Ja czekałem krócej, Filharmonia Narodowa zaprosiła mnie na koncert 1,5 roku po Primo Niccolò Paganini.

Popularyzacja muzyki klasycznej wśród masowego odbiorcy to jednak arcytrudne zadanie.

Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Media lansują głównie to, co jest chodliwe, z przeważającym udziałem produkcji masowej.

Ale myślisz, że gdyby w tym samym paśmie, w którym leci Zenek Martyniuk puszczono np. "Koncerty brandenburskie" Jana Sebastiana Bacha, nazajutrz ludzie pobiegliby do filharmonii?

Trudne pytanie. Ja wierzę, że ten projekt, który nagrałem z kwintetem na płytę „No.24”, przemawia do publiczności. 98 proc. z nich to osoby bez wykształcenia muzycznego, a mimo to jestem nagradzany owacjami na stojąco i widzę ludzi stojących ze łzami w oczach.
Fot. Materiały prasowe
Takie koncerty są najpiękniejsze, kiedy wychodzisz grać na scenie i czujesz, że możesz robić wszystko, co chcesz. Masz tę siłę i wolność. Patrzysz na publiczność i jesteś w swoim żywiole – jak prawdziwy lew sceniczny.

Każdy koncert tak wygląda?

W ostatnich latach, tak. Jestem świadomy tego, co się dzieje, ale cieszę się z pokorą. Problemem jest jednak to, że tak słabo promuje się muzyków klasycznych.

Promuje się to, co przynosi zysk.

Dla nas, muzyków klasycznych, każdy koncert jest wielkim przeżyciem, ponieważ kosztuje nas wiele stresu – chcemy go zagrać najpiękniej jak tylko potrafimy. A w dzisiejszych czasach każdy może pobrać sobie na komputer odpowiedni program i przy użyciu małej klawiatury sterującej stworzyć jakiś utwór.

To jaki jest Twój sposób na zainteresowanie muzyką poważną laików?

Uważam, że jeśli dobrze dobierze się repertuar i dodatkowo potrafi się nim zainteresować publiczność, to można z tym lecieć na wielką skalę. Widzę to np. po swoich koncertach. Dla mnie marzeniem – choć obawiam się, że marzeniem ściętej głowy – jest zagranie koncertu na Wembley. Dojść do takiego rozmachu, żeby zapełnić ludźmi cały stadion.

Wierzę, że muzyka, którą nagrałem na płycie "No. 24" ma tę siłę przebicia. To nie jest niemożliwe.