"Daleko mi do ideału, ale lubię pomagać ludziom". Rinke Rooyens o nowym programie i o ojcostwie
Jest Holendrem, który tak pokochał Polskę, że 21 lat temu osiadł tu na dobre. Tworzył takie programy jak "Szymon Majewski Show", "Gwiazdy tańczą na lodzie" czy "The Voice of Poland", lecz w tej rozmowie mało będzie beztroskiej rozrywki i śmiechu. Zamiast tego: nowy (dosłownie bolesny) projekt telewizyjny, burzliwa młodość i niełatwa sztuka bycia ojcem
Przełomowym momentem był rok 2013, gdy zabrałem się za program "Świat się kręci", emitowany w TVP1. To właśnie wtedy skończyło się robienie wyłącznie tego, co można nazwać entertainmentem, a zaczął się infotainment.
Poczułem głód robienia czegoś bardziej zaangażowanego, chęć łączenia szeroko rozumianej rozrywki z wgryzaniem się w kwestie społeczne, obyczajowe, kulturalne i polityczne. Jednym z gości w moim programie był generał Służby Więziennej, któremu powiedziałem, że chciałbym stworzyć dokument poświęcony polskim zakładom karnym.
Po jakimś czasie dostałem na to zgodę, ale pojawił się problem: nie mogłem znaleźć prowadzącego, który chciałby spędzić dziesięć tygodni w więzieniach. Pomyślałem: "co ma być, to będzie – zrobię to sam"!.
Zacząłem w roku 2015 i nakręciłem dwie serie "Rinke za kratami", każda liczyła po dziesięć odcinków. Przez ten czas poznałem polskie więzienia "od kuchni"; miałem konakt z różnymi ludźmi, włączając w to morderców.
Spojrzenie z bliska na te historie to zawsze zderzenie z szerszą perspektywą problemów społecznych. Zobaczyłem cholernie dużo smutku i beznadziei. Emocje były tak duże, że w pewnym momencie stwierdziłem, że mam tego dość, że muszę odpocząć, ochłonąć...
... w towarzystwie osób bezdomnych.
Tak. Na potrzeby serii dokumentalnej "Rinke. Na krawędzi" spędziłem w ich towarzystwie prawie rok i słowo honoru: to był naprawdę bardzo ważny dla mnie czas.
Poznałem wtedy mnóstwo naprawdę wartościowych osób, które z powodu rozmaitych zawirowań życiowych straciły dachy nad głowami i rodziny. Swoją drogą: z wieloma z nich mam kontakt aż do teraz.
W przypadku tego programu zależało mi na pokazaniu dwóch rzeczy – po pierwsze, że nie wolno oceniać ludzi, nic o nich nie wiedząc. Za każdym człowiekiem stoi historia, często bardzo ciężka.
Po drugie: że zawsze jest nadzieja, można próbować, walczyć o siebie i nawet jeśli się upadło – wstać i pójść dalej. Żeby wyjść z bezdomności trzeba wiele siły na mierzenie się nie tylko z innymi ludźmi, ale z samym sobą. Chcieliśmy pokazać to widzom.
Wiem, że ten program poruszył wiele osób, dotarł do nich z tą inną perspektywą – i o to chodzi w telewizji. Z tego jesteśmy w Rochstar naprawdę dumni. Dziś telewizyjnym "tu i teraz" jest już inny program dokumentalny. Właśnie zaczęły się emisje "Rinke. Za zamkniętymi drzwiami", czyli polskiej wersji holenderskiego formatu "5 days inside".
Tym razem pracowałem w m. in. w hospicjum, monarowskim ośrodku terapii uzależnień, szpitalu psychiatrycznym, szpitalnym oddziale oparzeniowym i poprawczaku. W każdym z tych miejsc spędziłem po pięć dni i pięć nocy.
Nie. Nawet jeżeli nastawiasz się na kontakt z bólem – i fizycznym, i psychicznym – to na miejscu okazuje się, że wszystko jest jeszcze bardziej szokujące. Swoją drogą podczas tworzenia tych dokumentów zrezygnowałem z przygotowywania scenariuszy.
Wszystko miało odbywać się możliwie spontanicznie: ustalam z dyrekcją danej placówki, kiedy się pojawię i tyle. Dopiero na miejscu zaczynam rozmawiać z ludźmi, szukać osób, które staną się bohaterami moich dokumentów. Szukam więzi, staram się ich zrozumieć.
Jaki masz na to patent?
Nie ma lepszej metody od możliwie bliskiego kontaktu z problemami drugiego człowieka – nawet jeżeli rozumianego jako zmiana brudnych bandaży. Idealnym przykładem jest nić porozumienia, którą nawiązałem w hospicjum z przebywającym tam panem Bogdanem – tak naprawdę zbliżyliśmy się do siebie, gdy kąpałem go i obcinałem mu paznokcie.
Prawda jest taka, że to właśnie trudne sytuacje życiowe zbliżają najbardziej. Ten wspaniały człowiek pokazał mi czym jest godność i pogoda ducha, wbrew wszystkiemu. Będę mu za tę życiową lekcję zawsze bardzo wdzięczny.
Podobnie jak pani, którą poznałem w centrum rehabilitacyjnym, sparaliżowana od siedemnastu lat. Tutaj miałem do czynienia z przypadkiem naprawdę złożonym: od wypadku niemal w ogóle nie opuszczała domu, ponieważ jej mąż po prostu nie potrafił przejść do porządku dziennego nad tym, że żona porusza się na wózku inwalidzkim.
Zapytałem ją, czy wybierze się ze mną na elegancką kolację. Była w szoku, ale wreszcie się zgodziła. Postaw się na jej miejscu i wyobraź sobie, że po raz pierwszy od siedemnastu lat jesteś na mieście, w restauracji! Okazało się, że ten wypad był punktem przełomowym – wystarczyło pokazać jej, że osoba na wózku nie musi być więźniem czterech ścian. I wiesz co? Od tamtego czasu ta kobieta żyje zupełnie inaczej.
Takie właśnie sytuacje dają mi kopa; czuję, że mogę dokonywać rzeczy wspaniałych. Nawet jeżeli przy okazji widzę świat wypełniony łzami – a jest ich tyle, że trudno to sobie wyobrazić. W tych programach nie chodzi przecież o mnie. Pokazując te miejsca i ich bohaterów widzom, dotykamy emocji, od których ludzie często uciekają w codziennym życiu, a są najważniejsze, bo prawdziwe i ludzkie.
Opieka nad chorymi bliskimi, śmierć, choroba czy nawet problemy psychiczne – to rzeczywistość, problemy, z którymi każdy z nas prędzej czy później się zmierzy. Staramy się w tych programach je oswoić, zatrzymać widza na moment przy tematach, które może nie są kolorowe, ale dają impuls do pomyślenia. O tym, jak sami żyjemy, jacy jesteśmy dla naszych najbliższych.
W którym z miejsc byłeś najbliższy załamania?
Na pewno na oddziale oparzeń. Chciałbyś, aby pacjenci przestali wreszcie czuć permanentny ból, ale dowiadujesz się, że wobec najpoważniejszych przypadków farmakologia jest po prostu bezradna. W takich sytuacjach pojawia się bezsilność.
Bardzo wstrząsnęły mną też dni spędzone we wspominanym wcześniej centrum rehabilitacji. Niektóre osoby leżą tam niemal bez czucia – mówisz do nich i zastanawiasz się, czy cię słyszą, czekasz na jakąkolwiek reakcję.
To straszne napięcie – mija czas, a ty krzyczysz w duchu: "proszę, przynajmniej do mnie zamrugaj"! Gdy tak się nie dzieje, czujesz bezradność. Ci ludzie, ich rodziny i opiekunowie to bohaterowie codziennej walki o drobne nawet postępy.
Fot. Rochstar/ J. Jaśkowiak
Wierzę po prostu w to, że gdy ofiarujemy jakieś dobro innemu człowiekowi, możemy liczyć na to samo. Nie chodzi tutaj nawet o wzajemność ze strony tej czy innej osoby, lecz powrót pozytywnej energii życiowej.
Chciałbym, żeby po zobaczeniu tych odcinków mojego programu ludzie pomyśleli właśnie o tym – że warto być z innymi, dać siebie innym. To nie jest wielka filozofia – czasem warto zrobić krok do tyłu i zastanowić się jacy jesteśmy na co dzień, nawet we własnym domu.
Z punktu widzenia Holendra: jaki typ energii wyczuwasz w Polakach? Jest dobrze, czy musimy jeszcze sporo popracować np. nad empatią?
Po pierwsze: nie wiem, czy można uznać mnie za typowego Holendra (śmiech). Czuję się już Polakiem. Na pewno jestem człowiekiem otwartym, uśmiechniętym i nie cierpię na przerost ego.
Od standardu chyba najbardziej odróżnia mnie to, że staram się żyć "tu i teraz". Jeżeli myślę o przeszłości, to bez rozpamiętywania rzeczy złych – wybieram z niej wyłącznie elementy pozytywne.
Czasem mam wrażenie, że tu, w Polsce mamy skłonność do rozpamiętywania tego, co było i to ze szczególnym uwzględnieniem momentów najcięższych, pełnych bólu. Ale podkreślam: naprawdę jestem w stanie zrozumieć dlaczego tak się dzieje; to cecha wynikająca z bolesnej historii tego kraju.
Przyszłość? Interesuje mnie w niej wyłącznie jedna rzecz: jak sprawić, aby jutro był jeszcze fajniejszy dzień. No, chyba że wybiegniemy w tę przyszłość znacznie bardziej – wtedy zacznie liczyć się to, co pewnego dnia odpowiem wnukowi, gdy zapyta, czego w życiu dokonał jego dziadek.
Chyba rozpędziłeś się odrobinę z tym wnukiem – na razie masz 21-letniego syna. Z których ojcowskich dokonań może być dumny najbardziej?
W tym momencie wracamy do wątku tworzenia czystej rozrywki i zaangażowanych dokumentów. Ta druga aktywność nie zmienia faktu, że byłem, jestem i będę dumny np. z programu "Szymon Majewski Show" albo z "Tańca z gwiazdami". Uważam, że to naprawdę dobre rzeczy. Przecież bawienie ludzi i sprawianie, że chociaż na kilkadziesiąt minut zapominają o codziennych problemach, jest fajną sprawą.
Wracając do twojego pytania: w 2007 roku rozkręciłem akcję charytatywną "Odnawiamy Nadzieję", w której udało się zebrać duże pieniądze dla Centrum Zdrowia Dziecka. I to właśnie ten moment uznaję za przełomowy w swojej działalności.
Dostałem za to medal "Przyjaciel Centrum Zdrowia Dziecka" – niewiele rzeczy w życiu zrobiło na mnie takie wrażenie, z tego jestem naprawdę dumny. To właśnie takimi rzeczami; tym, co udało się zmienić w otaczającym nas świecie – a nie sławą czy pieniędzmi – można chwalić się swoim dzieciom i wnukom. Tym, że robiło się coś naprawdę wartościowego dla innych – czy to dzieci, bezdomnych, chorych albo osób siedzących w więzieniach.
Rozumiem, że przekazywanie podobnych wartości to bardzo istotna część twojego ojcostwa?
Zdecydowanie tak, wręcz najistotniejsza. No bo czego mądrzejszego można uczyć dziecko? Często rozmawiałem z Rochem o takich właśnie sprawach, podkreślając na przykład: "synu, pomagaj innym nie tylko dopiero wtedy, gdy się do ciebie zgłoszą".
Bo największą sztuką jest aktywne zainteresowanie problemami drugiej osoby. Na zasadzie: "nie czekaj, aż babcia poprosi cię o pomoc. Zapytaj sam z siebie, czy może czegoś nie potrzebuje".
Jednak pamiętam o tym, że mówienie dziecku o pewnych sprawach to zaledwie część sukcesu, bo przecież trudno liczyć na to, że młody, zbuntowany człowiek zastosuje się do wszystkiego ochoczo. Najsensowniejsze, co może robić rodzic, jeśli chce coś dziecku przekazać, to chyba dawać przykład.
Jesteś typem wyluzowanego taty–kumpla, czy bywasz wymagający?
Na pewno nigdy nie stawiałem wymagań typu: "w szkole masz być potulny, nie dyskutować i mieć same piątki oraz szóstki". Dlaczego? Bo wiem, że ludzie są różni i mają różne drogi.
Zbyt dobrze wiem o tym, że wielu prymusów, na siłę łamanych i równanych do reszty, będzie prowadziła życie nudne i w gruncie rzeczy mało wartościowe. Nie zawsze dobrze jest wtapiać się w tłum.
Często rzeczy naprawdę wielkich dokonują osoby, które potrafią myśleć nieszablonowo, idą pod prąd. Staram się szanować wybory mojego syna – chciałbym, żeby szedł w kierunku, w którym sam czuje się dobrze.
Fot. Rochstar/ J. Jaśkowiak
Tak. Gdy byłem dzieckiem, zaliczyłem rozwód rodziców. Później, gdy byłem trzynastolatkiem, mama miała poważny wypadek samochodowy. Wcześniej była aktorką, po tym zdarzeniu nie mogła już pracować.
Tak więc żyliśmy w trójkę – z nią i siostrą – za najniższą holenderską rentę, w niewielkim mieszkaniu. Nie chcę tutaj używać słowa "bieda", bo byłoby to dużą przesadą, ale w moim domu naprawdę się nie przelewało.
Potem był okres naprawdę mocnego buntu – uciekałem z domu, sypiałem u kolegów, zdarzały się i noce na dworcach. Zacząłem pracować jako szesnastolatek, rok później wynająłem mały pokój i zamieszkałem sam. Gdy byłem osiemnastolatkiem, mama zmarła i na pewne rzeczy zrobiło się już za późno...
Wcześniej wszystkim rządził młodociany upór: chociaż wiedziałem, że niezależnie od konfliktów mama zawsze ma dla mnie otwarte drzwi, postanowiłem udowodnić, że potrafię, że dam sobie sam radę.
Szukając plusów: to właśnie uparty charakter pozwolił mi później na pewne osiągnięcia zawodowe. Do tego dochodziła świadomość, że niczego od życia nie dostanę ot tak, na wszystko muszę zapracować – nawet gdy chciałem odwiedzić ojca, który zamieszkał w niemieckiej Kolonii, to wcześniej musiałem zdobyć pieniądze na pociąg, na przykład myjąc samochody.
Wcześnie nauczyłem się tego, jak ogarniać swoje życie. Później – gdy wychodziło mi to już naprawdę nieźle – coraz mocniej zacząłem cenić to, że przecież mogę wspierać też innych. Naprawdę daleko mi do ideału, mam sobie wiele do zarzucenia, ale po prostu: lubię pomagać ludziom.