Ojcowie, którzy wychowują córki, opowiadają o tym, co okazało się dla nich największym wyzwaniem

Piotr Rodzik
Facet zawsze chce wychować syna, bo tego nauczyła nas tradycja i kultura, w której żyjemy. Chłopak to chłopak. Tymczasem dla ojców prawdziwym emocjonalnym wyzwaniem jest wychowywanie córek. Wtedy dopiero przekonujemy się, kim jesteśmy naprawdę, odkrywamy w sobie emocje, których nie znaliśmy i przede wszystkim - budujemy wyjątkową relację, która przetrwa całe życie.
Fot: Negative Space/Pexels

Wojtek

Ma dwie córki - Martę i Anię. Marta jest już pełnoletnia - ma 21 lat. Młodsza ma lat 13. I trzeba od razu powiedzieć, że początków z Martą nie wspomina zbyt dobrze.

– To była tragedia. Pracowałem intensywnie, wracałem często po prostu w nocy, ale zamiast spać wpadałem w wir akcji pod tytułem "nie wiem, dlaczego ona płacze". Za dnia pogodne dziecko wieczorami zamieniało się w połączenie demona z syreną alarmową – wspomina Wojtek.

Z początku razem z żoną po prostu uczył się obsługi dziecka. – Nie miałem żadnych doświadczeń z młodszym rodzeństwem. Żona coś tam może i pamiętała, ale własne dziecko to nie to samo, co pomoc matce przy młodszym bracie – kontynuuje. I dodaje: – Pieluchy, uspokajanie, oczy na zapałki w pracy – taki był los młodego ojca, choć i tak żona nie pracowała, więc większość wzięła na siebie.


Później zrobiło się znacznie lepiej. – Chodzące i gadające dzieciaki są super. Owszem, przeżywałem katusze, kiedy musiałem bawić się z Martą w dom, ale jakoś sobie radziliśmy. No i długo mówiła szyfrem. "Co za oce" oznaczało "barany na drodze". Oce to barany, a barany to kierowcy. Tak kiedyś przy niej ich nazwałem. Wiele z jej określeń, jak choćby "kolor śledziowy", czyli łososiowy, na stałe weszło do naszego rodzinnego słownika.

Miłe złego początki, bo później przyszła szkoła. I z relacji Wojtka wynika, że jego córka była typowym zdolnym uczniem, o którym nauczyciele mówią, że nie wykorzystuje swojego potencjału.

– Marta zawsze była grzeczna. I "nie przeszkadzała na lekcjach". Za to odpływała gdzieś, traciła czujność. Do ważnych testów zawsze była dobrze przygotowana, egzamin gimnazjalisty zdała świetnie, ale co musiałem się nachodzić i nasłuchać nauczycieli, to moje – wspomina.

Wraz z żoną długo szukał "sposobu" na córkę. Wreszcie zrobili jej testy i okazało się, że brakuje jej kilku punktów do... Mensy. – Wysokie IQ i tróje na zmianę z pałami w dzienniku. Tak było z naszą córką – wspomina.

W efekcie bardzo szybko Wojtek zrozumiał, że jego córka jest po prostu już na swój sposób samodzielna. – To była dla nas kolejna trudna lekcja. Dać jej żyć własnym życiem. Dla mnie szczególnie trudna, bo choć sam w miarę szybko przyswoiłem sobie zalecenia pedagoga, by dać jej spokój, bo sama się ogarnie, to musiałem jednak jeszcze hamować autorytarne zapędy żony, która była gotowa karać Martę za każdą jedynkę.

Przed maturą jednak i jemu już puściły nerwy. – Kiedy wchodziłem do pokoju dziewczyn (młodsza córka też już dorastała – red.), to Marta coś czytała albo malowała paznokcie. Na trzy miesiące przez egzaminami sytuacja w domu była na tyle napięta, że wspólnie postanowiliśmy, iż Marta wyląduje u teściowej – kontynuuje Wojtek.

Czemu teściowa? Bo mieszkała sama, tam Marta mogła mieć pokój dla siebie. – Maturę zdała, na studia się dostała. Z babcią mieszka do dziś – dodaje.
To była dla nas trudna lekcja: dać naszej córce żyć jej własnym życiem.
Co Wojtek wspomina najgorzej? – Chyba te wrzaski w nocy. Przy drugim dziecku szło mi z tym tak samo źle – przyznaje. – Znasz ten dowcip o tym, co robić gdy dziecko połknie monetę? Z pierwszym jedziesz na ostry dyżur, przy drugim czekasz, aż się wypróżni, trzeciemu potrącasz z kieszonkowego.

Przy Ani mieliśmy już więcej doświadczenia. Etap spania, pieluch czy wrzasków przeszliśmy za drugim razem chyba łagodniej, choć muszę stwierdzić, że nie jestem do tego stworzony. Nie lubię przewijać, nie znoszę, jak dziecko płacze – mówi.

Dzisiaj Ania też już dorasta. – Nie ma żadnych problemów z nauką, bestia idzie na czerwonych paskach, ale jest bardzo pyskata. Czasem obrócisz coś w żart, a czasem naprawdę człowiek aż się gotuje. A ja z wiekiem szybciej tracę cierpliwość, ale jeszcze sobie jakoś radzimy – kończy.

Jacek

– Ja bym przewrotnie powiedział, że każdy z etapów dorastania w danym momencie był najtrudniejszy – mówi Jacek ze śmiechem o tym, kiedy było najgorzej. Też ma dwie córki. Jedna ma 14 lat, a druga 15.

– Gdy po porodzie żony padasz ze zmęczenia, chcesz pospać dwie godziny, a trafiasz na takiego ancymona jak mój, że nie chce spać, to w pewnym momencie nie wiesz, jak się nazywasz. I marzysz tylko o jednym – by wreszcie się wyspać.

A i tak nie możesz nic zrobić. Uśnie na chwilę, ty szybko biegniesz się wykąpać, a tu zaraz znowu płacz. Pierwsze tygodnie żona miała tak na okrągło. Córka spała w dzień pół godziny, 45 minut i pobudka. I tak ciągle. Ten okres to było notoryczne zmęczenie – wspomina Jacek.

Kiedy córka podrosła, łatwiej nie było. – Kiedy miała kilka miesięcy, zaczęła się budzić koło trzeciej w nocy i chciała się bawić. Żadne usypianie przez godzinę, nawet dwie, nie pomagało. Żona czy ja chodziliśmy z wózkiem w nocy i nic. To był horror, zwłaszcza że żona wracała wkrótce do pracy i też musiała rano wstawać – podkreśla.

Oboje byli ciągle niewyspani, co oczywiście wywoływało nerwy. – Na dodatek jak mała miała siedem miesięcy, okazało się, że żona znów jest w ciąży. I wtedy zaczęła się jazda. Do porodu i po porodzie – dodaje Jacek.

Paradoksalnie druga córka spała aż za "dużo". – Zdarzało jej się spać cztery godziny na raz w ciągu dnia, aż się martwiliśmy, czy wszystko jest dobrze. Ale mieliśmy inny problem – nie mogliśmy zgrać dziewczyn tak, by spały o mniej więcej jednej porze. Starsza, jak nie spała, pakowała się do łóżeczka młodszej, raz jej mało paluszków do oczu nie wsadziła. Człowiek musiał mieć ciągle swoje oczy dookoła głowy.
Mamy naukę życia, praktycznie od zera. A jeszcze trzeba rozmawiać tak, żeby one chciały słuchać i nie zamykały się w sobie.
Jednocześnie starsza córka już podrastała, więc w domu pojawiły się choroby. – W tym wieku bez przerwy martwisz się o wszystko. Byle wysypka, alarm i do lekarza. My przeszliśmy sporo medycznych historii. Był okres, że mieliśmy aptekę w domu, lekarzy na telefon etc. Jak jedna skończyła chorować, to zaczynała druga. I tak w kółko – opowiada.

I przewrotnie dodaje: – A mimo to teraz myślę, że wtedy było... dużo łatwiej.

– To był cudowny okres. Tak jak przedszkole. Nie przeżyliśmy buntu dwulatka czy trzylatka. Bardziej dawało nam w kość, że córki były zupełnie inne. Jak jedna lubiła owoce, to druga nimi pluła. Jedna rosół, druga pomidorową. Na spacerze jedna chciała iść w lewo, druga w prawo. Jedna metrem, druga na piechotę. Jedna odziedziczyła prawie nowe buty po starszej siostrze. Tamtej się podobały, a tymczasem druga w płacz, że ich nie założy. Czasami to potrafiło wyprowadzić z równowagi – podkreśla.

To dlaczego było łatwiej? – Zawsze można było wsadzić dziecko pod pachę. Przenieść, przewieźć, zabrać bez gadania, jak było niemowlakiem. Albo z gadaniem, gdy było starsze, ale przy obecnych dyskusjach to mały pikuś.

Można było kupować ubrania bez pytania i samemu podejmować decyzje. Im dzieci starsze, tym częściej przekonuje się o prawdziwości powiedzenia: małe dzieci, mały kłopot, duże dzieci, duży kłopot. Kiedyś łatwiej było wytłumaczyć różne rzeczy czy coś wyegzekwować.

Teraz córki mają po 14 i 15 lat. – Czasami można rwać sobie włosy z głowy. Na dworze dziesięć stopni, a ona nie chce założyć kurtki. Nie, bo nie. Zapiąć się jak jest zimno? Nie, bo ciepło.

Mówię coś dziesięć razy i za każdym razem słyszę "zaraz". "Jezu, zaraz", "nie mogę teraz, bo suszę włosy", "no przecież mówiłam, że zaraz to zrobię". Mam wrażenie, że niedawno zaczęły żyć w totalnie innej czasoprzestrzeni – opowiada.

I dodaje: – No chyba że potrzeba kasy. Wtedy natychmiast telefon i "mamo, tato, błagam, plizzz". Wtedy fajnie powiedzieć "zaraz". A już najbardziej lubię jak słyszę "dlaczego ja?". Bo przecież siostra też może coś zrobić. "Ja ostatnio byłam w sklepie, więc teraz ona". Ciągle mamy takie sytuacje.

Jackowi potrzebne są pokłady cierpliwości. – Mamy teraz naukę życia i to praktycznie od zera. A jeszcze trzeba rozmawiać tak, żeby one chciały słuchać i nie zamykały się w sobie. No i nie przegapić żadnego ważnego wydarzenia z ich życia.