Dziś rozpoczynają się mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Polacy swój pierwszy mecz rozegrają w niedzielę. Wszystko wskazuje na to, że w starciu z Holandią w ataku zagra Karol Świderski, który ostatnio zmagał się z kontuzją. O tym, jak wyglądały jego początki z piłką nożną i jak ważne w jego karierze było wsparcie rodziców, rozmawiamy z tatą naszego reprezentanta, Grzegorzem Świderskim.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Artur Grabarczyk, dadHero.pl: Pański syn swoją przygodę z piłką zaczął jak tysiące innych chłopców – grał z kolegami na podwórku. Co zdecydowało o tym, że z tych podwórkowych gier wyłonił się dzisiejszy reprezentant Polski?
Grzegorz Świderski: To w dużej mierze zasługa mojego ojca, który był sędzią piłkarskim. On dostrzegł jego talent i zaprowadził go do naszego lokalnego klubu, Ravii Rawicz. Karol początkowo nie chciał jednak chodzić na treningi. Dopiero gdy mój tata namówił jego kolegów, żeby też poszli do klubu, to Karol zaczął trenować z pasją.
Tych kolegów z podwórka, z którymi Karol obijał mur więzienia w Rawiczu?
Tak. Oni wcześniej grali pod domem. Początkowo strzelali do bramki, którą sobie narysowali na murze więzienia, a potem mieli już takie małe metalowe bramki. Do tej pory mam je w piwnicy.
A kiedy pan po raz pierwszy dostrzegł, że Karol wyróżnia się talentem na tle kolegów i że może zrobić w piłce karierę?
Właściwie to było widać od początku. A jak już zaczął trenować w klubie, to zdecydowanie się wyróżniał. Jako dziecko był bardzo niski, a grał ze starszymi, większymi od siebie chłopakami. I nie bał się. Był mały, ale wszędzie go było pełno. No i od początku miał zadatki na napastnika. Cały czas się rwał, żeby strzelać bramki.
Pan i pańska żona od początku wspieraliście sportową pasję Karola, także finansowo. Rodzice tenisistów często mówią, że ten sport pochłania fortunę – na opłacenie trenerów, obozów, wyjazdów, kupno sprzętu. Wspieranie młodego piłkarza też wiąże się z wydatkami?
Tak. Z naszej strony na początku to też była inwestycja. A nie było nam łatwo, bo oprócz Karola mamy jeszcze troje dzieci, więc wydatków było sporo. Prosta sprawa – kupno butów. Klub dawał stroje, ale buty do grania musieliśmy my kupować. Za takie lepsze trzeba było płacić 800 złotych, a starczały czasem na dwa czy trzy tygodnie. Moja żona mówi, że buty się Karolowi paliły na nogach.
Podliczyliście państwo kiedyś, ile zainwestowaliście w karierę Karola?
G.Ś.: Nie, nigdy tego nie liczyliśmy. Ale to był spory wydatek. W pewnym momencie mówiliśmy nawet, że żona pracuje na Karola, bo niemal całą jej pensję wydawaliśmy na jego utrzymanie. Oczywiście nie na tym pierwszym etapie, kiedy jeszcze mieszkał w Rawiczu, ale potem, gdy był w gimnazjum w Poznaniu czy później w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Łodzi. Zarabiać na piłce Karol zaczął 10 lat temu, gdy jako 17-latek trafił do Jagiellonii Białystok. Ale to nie były duże pieniądze. Jak tam poszedł, dostawał 2 tysiące zł. A jak w 2019 roku stamtąd odchodził, zarabiał już 17 tysięcy zł.
Żeby Karol mógł rozwijać swój talent, musiał wyjechać w młodym wieku z Rawicza. Nie baliście się państwo tego, jak sobie poradzi?
No żona nie była zadowolona. Jak każda matka chciała, żeby syn był w domu. A Karol najpierw wyjechał do gimnazjum Poznania, czyli 100 kilometrów od domu, a potem jeszcze dalej, bo do Łodzi, czyli 150 kilometrów od domu. Z tego powodu ja się też sporo najeździłem. Jak z tej Łodzi wracał na weekendy, to miał dobry dojazd pociągiem tylko do Ostrowa Wielkopolskiego. Stamtąd go trzeba było odebrać, więc jeździłem po niego samochodem, 60 kilometrów w jedną stronę.
Ale prawdziwe podróże to się zaczęły, jak Karol zaczął grać w Jagiellonii Białystok. Jak go odwoziłem i wracałem do domu, to jednego dnia robiłem 1000 kilometrów. Na początku, zanim się Karol tam zaaklimatyzował, to zostawałem z nim na kilka dni. Gotowałem mu obiady, woziłem na treningi, bo trenowali wtedy w ośrodku pod Białymstokiem.
Czyli był pan opiekunem, kierowcą i kucharzem syna.
Można tak powiedzieć. Na szczęście mogłem sobie na to pozwolić, poświęcić mu ten czas.
Poznań, Łódź, Białystok – same duże miasta. Nie bali się państwo, że Karol wpadnie w złe towarzystwo, zawali szkołę, a ostatecznie zmarnuje szansę na karierę?
Były takie obawy, gdy poszedł do Białegostoku. Ale to dlatego, że zamieszkał tam z rozrywkowym chłopakiem, który lubił imprezy. No i baliśmy się, że on Karola wciągnie w takie imprezowe życie. Przestrzegaliśmy go przed tym, a on nam obiecywał, że nie zrobi niczego głupiego. I stronił, bo najważniejsza była dla niego piłka. Tamten kolega przez to imprezowanie zmarnował talent i zaprzepaścił szansę na karierę. Karol, na szczęście, okazał się dojrzalszy i mądrzejszy. Puszczając go w świat, trochę ryzykowaliśmy. Ale zaufaliśmy mu, a on tego zaufania nie zawiódł.
Wiara w syna okazała się silniejsza niż lęk o niego.
Wiara rodziców w to, że dziecku się uda, jest podstawą. Nie tylko w piłce nożnej. Jeśli dziecko chce coś robić, ma do czegoś talent i chce go rozwijać, to trzeba dać mu szansę. Dopóki Karol był niepełnoletni, my musieliśmy się zgodzić na jego grę w klubach, czy to w Łodzi, czy potem w Białymstoku. Mogliśmy się nie zgodzić. Karol miał tu w Rawiczu kilku kolegów, którzy też mieli szansę pójść do klubów w większych miastach. Ale ich rodzice na to nie pozwolili. Dziś tego żałują.
Bo widzą, ile osiągnął Karol?
Tak, ale nie tylko. Jak z nimi rozmawiam, to oni mi mówią, że żałują tego, że nie pozwolili swoim synom spróbować skorzystać z szansy, spróbować realizować swoją pasję. Powodem był lęk o dziecko, co jest zrozumiałe. Ale problem polega na tym, że w małym mieście utalentowany piłkarsko chłopak nie ma wielkich szans, żeby się rozwijać. Jeśli chce grać coraz lepiej, musi wyjechać do większego miasta, lepszego klubu.
Im wcześniej to zrobi, tym lepiej, bo wiek w sporcie ma ogromne znaczenie – małe dziecko szybciej się uczy, łatwiej zdobywa nowe umiejętności. Dla rodzica to jest bolesne, bo musisz małego chłopca wypuścić z domu. Ale jeśli on chce spróbować, to trzeba mu powiedzieć: Proszę bardzo, idź i próbuj. Żeby potem, po latach, nie było żalu, że "chciałem grać, a wy mi nie pozwoliliście".
Jakiej rady udzieliłby pan rodzicom, których dziecko kocha piłkę i chciałoby w przyszłości zostać reprezentantem Polski jak Karol Świderski?
Radziłbym im, żeby wierzyli w swoje dziecko i się nie bali dać mu szansy. To ważne zwłaszcza w przypadku dzieci z małych miast. U nas jest mnóstwo klubów, w których trenuje mnóstwo dzieciaków. A wybijają się nieliczni. Ci z małych miast mają trudniej. Dlatego jeśli chce grać, ma talent, to trzeba go puścić do większego ośrodka, bo tam ma większe szanse na to, że rozwinie swoje umiejętności, ale też na to, że ktoś go dostrzeże i popchnie do profesjonalnej kariery.
Ważna jest też inna rzecz. Ja widzę, że dziś trochę zmieniła się mentalność rodziców. Niektórzy na siłę pchają dzieciaka do grania w klubie, niemal zmuszają do treningów. Oni bardziej chcą niż to dziecko. To droga donikąd. Jak dziecko chce grać, to nie należy mu bronić, ale jak nie chce, to nie wolno zmuszać.
Karol jest dziś napastnikiem włoskiego Hellasu Werona i podstawowym zawodnikiem reprezentacji Polski. Spełnił już swoje piłkarskie marzenie z dzieciństwa czy to wciąż przed nim?
Karol miał w dzieciństwie kilku piłkarskich idoli, ale zawsze jego ukochanym klubem był Real Madryt. Często powtarzał, że kiedyś będzie w nim grał. Jeszcze tam nie trafił, więc można powiedzieć, że realizacja marzenia z dzieciństwa wciąż jeszcze przed nim.
No to trzymamy kciuki, żeby mu się to udało. No i żeby jak najlepiej wypadł na Euro.