Na początek mały disclaimer: problemy, o których będę pisał, nie dotyczą cię, jeśli mieszkasz w tzw. plombie. To nic innego jak nowy budynek wciśnięty między starą zabudowę. W centrum Warszawy takich osiedli jest mnóstwo, zwłaszcza na granicy Woli i Śródmieścia, gdzie po prostu jeszcze po PRL nie brakowało pustych działek. W takim wypadku kwestie, o których będę pisał, pewnie nikogo nie dotykają.
Tam pojawiają się inne problemy, bo oczywiście nigdzie nie jest idealnie. No ale – nie o tym tekst! Do rzeczy.
Bo gdzieś musiałem mieszkać, a inwestycja na nowym osiedlu – kupiłem zresztą tzw. dziurę w ziemi, czyli mieszkanie w jeszcze nieistniejącym budynku – była po prostu tańsza niż lokum w centrum Warszawy. W którym to zresztą namieszkałem się w czasach studenckich i zupełnie serio: wystarczy mi na całe życie.
Więc nie jest do końca tak, że z wiedzą, którą posiadam dzisiaj, podjąłbym inną decyzję. Niemniej jednak wprowadziłem się dobre pięć lat przed tym, jak zostałem ojcem. I wtedy po prostu na wiele kwestii nie patrzyłem tak jak dzisiaj. Zwłaszcza że moje osiedle było jednym z pierwszych na ulicy.
Żeby nie było – naprawdę doceniam to, co mam. Za ciekawą architekturę (a moje osiedle ma nawet całkiem niezłą urbanistykę, choć nie można tego samego powiedzieć o całej okolicy), za to, że wszystko jest jeszcze nowe i zadbane (poza ulicą samą w sobie, która aktualnie jest rozkopana do remontu spoźnionego o dekadę), że sąsiadom się o tę przestrzeń chce dbać, że mam parking pod ziemią i tak dalej. Takie mieszkanie ma swoje plusy – sam fakt, że zimą mogę wsiąść z dzieckiem do ciepłego auta, jest naprawdę nie do przecenienia.
To co mnie tak irytuje?
To brutalna perspektywa, o której musisz pamiętać przy zakupie takiego mieszkania. W folderze reklamowym mojego osiedla był oczywiście piękny plac zabaw. I ten plac zabaw jest (pomijam jego wykonanie względem tego, co było w folderze) – tylko w folderze nie widać, co się dzieje pięćdziesiąt metrów dalej.
Jeśli wprowadzasz się z dzieckiem na nowe osiedle, jest bardzo możliwe, że zastaniesz przynajmniej z początku nie ciszę i spokój, a hałas od rana do nocy, walenie młotami na budowie oraz wszechobecny pył w powietrzu, który miesza się z soczystymi bluzgami panów z budowy.
Ani ten pył, ani ten hałas przez większość doby (spróbuj tak dziecko uśpić), ani te bluzgi raczej za fajne nie są dla twojej pociechy.
Osiedlom stworzonym za PRL można zarzucić wiele, ale jedno jest pewne: infrastruktura zawsze była tam na miejscu. Równo z blokami powstawały szkoły, przedszkola, żłobki, przychodnie.
Kapitalizm w tej kwestii jest trochę bardziej nieludzki. W każdym razie: nowe osiedla powstają w tempie, za którym samorządy nie nadążają – i to raczej specyfika nie tylko warszawska, ale po prostu ogólnopolska. Dlatego chociaż masz piękne mieszkanko, nagle budzisz się z ręką w nocniku, bo okazuje się, że do najbliższej przychodni na NFZ masz pięć kilometrów. A dziecko z gorączką.
Owszem, jest pewnie duża szansa, że w przyziemiu któregoś z pięknych bloków na twoim nowym osiedlu otworzy się jakaś prywatna przychodnia, ale… nie każdy chce z takiej korzystać. Nie każdy ma na to pieniądze. I tak dalej.
Na moim przykładzie: córka chodzi do prywatnego żłobka. Państwowego nigdzie tu nie ma. Pomijam fakt, że do tych odległych i tak nie dostała się, ale po prostu – tylko takie tu są. Niedługo czeka nas przedszkole. Na całym osiedlu, gdzie jest kilkadziesiąt nowych budynków, a w każdym mieszkają dosłownie dziesiątki jak nie setki dzieci, jest… jedno przedszkole. I tak cud, że jest.
Tak, domyślacie się już – na całej ulicy prywatne przedszkola wyrastają jak grzyby po deszczu.
Na nowych osiedlach jest problem ze wszystkim, co nie jest sklepem spożywczym z (dawniej) pewnym zielonym płazem w logo. To może chociaż nie ma problemu z placami zabaw? No, jeśli mieszkasz na zamkniętym osiedlu, to tak, być może jest okej. Ale takie osiedla odeszły z grubsza już do lamusa. Większość jest otwarta, więc dostęp ma do tych miejsc każdy. I dobrze, żeby nie było, bo zamknięte osiedla to zło.
Ale czemu napisałem "być może jest okej"? Bo nawet na tych zamkniętych osiedlach place zabaw są najczęściej za małe dla liczby małych mieszkańców.
I tutaj dochodzimy płynnie do kolejnego problemu.
Okolica, do której się wprowadziłem, jest typowo poprzemysłowa. Fabryki – a raczej ich pozostałości – już dawno stąd oczywiście zniknęły. Teraz w równym szeregu stoją tu kolejne osiedla. W miejscu, gdzie dwadzieścia lat temu nie mieszkał nikt, niedługo ma mieszkać nawet… sto tysięcy ludzi. Takie są stołeczne szacunki.
Ten punkt trochę już wynika z tego co pisałem wcześniej o prywatnych złobkach i przedszkolach, ale to trzeba podkreślić. Dzieci jest tu tak dużo, że korzystanie z publicznych placówek – jeśli nawet takie są – graniczy z cudem. Ale ten problem dotyczy wszystkiego.
W pogodny dzień nie sposób się tu dopchać do czegokolwiek na placu zabaw. W kawiarni z bawialnią (których i tak nie znoszę, ale odnotowuję fakt) znalezienie wolnego stolika graniczy z cudem o każdej porze dnia i nocy. Do tego wszystkiego doszły na przestrzeni ostatnich dwóch lat dzieci ukraińskie – i proszę tego nie odbierać jako ksenofobiczną uwagę. Po prostu jest jeszcze ciaśniej. To zwyczajny fakt i tyle.
Brutalne realia są takie, że każdy dzień z małym dzieckiem na nowym osiedlu w jakiejś formie przypomina walkę o przetrwanie. Jeśli nie pchasz się do na plac zabaw, to walczysz o miejsce nawet w prywatnym żłobku.
Bo o tym jeszcze nie wspomniałem – my do prywatnego (!) żłobka musieliśmy zapisać się z półrocznym wyprzedzeniem. Żeby w ogóle mieć miejsce. I zapłacić wpisowe. Tak duża jest tu "konkurencja". Ale przynajmniej jest tam fajnie.
Po wiele rzeczy z pozoru błahych po prostu muszę stąd wyjeżdżać. I jechać z córką między te... stare bloki. Weź to pod uwagę przy zakładaniu rodziny.
Czytaj także: https://dadhero.pl/292288,nie-dostalismy-sie-do-panstwowego-zlobka-ale-prywatny-ma-bardzo-duzo-zalet