Zaskoczyło mnie to, że pielęgniarki płakały – opowiada Michał. Wydawało mu się, że pracownicy służby zdrowia umieją powstrzymywać emocje, nawet gdy dzieje się coś strasznego. Pamięta też, że czuł się odrobinę lepiej, widząc, jak bardzo lekarze i pielęgniarki przeżywają to, co spotkało jego syna.
Z powodu śmierci łóżeczkowej każdego roku na świecie umiera kilkanaście tysięcy dzieci. Odchodzą w ciszy i bez ostrzeżenia. Tak zmarł syn Michała. Miał dwa miesiące.
– Wiedziałem, czym jest śmierć łóżeczkowa – mówi Michał. Prosi, bym nie podawał jego prawdziwego imienia ani żadnych informacji na jego temat. Dodaje, że w pierwszych tygodniach życia syna często zaglądał do pokoju dziecięcego i sprawdzał, czy mały oddycha. Próbował nie wpadać w paranoję, ale było to trudne. – Starałem się być rozsądny i nie przesadzać. Nie budziliśmy się z żoną co godzinę w nocy, by upewnić się, że nasz syn oddycha. Nie kupiliśmy monitora oddechu, chociaż o tym myśleliśmy – mówi i dodaje, że do dzisiaj wyrzuca sobie, że jednak nie kupił tego urządzenia.
Takie dziwne światło
Do tragedii doszło, gdy Michał z rodziną spędzał weekend w domu dziadków. – Arek, mój syn, działał jak w zegarku – wspomina w rozmowie ze mną. – Co dwie godziny musiał zjeść bez względu na wszystko. Tamtego dnia po dwóch godzinach snu była całkowita cisza. Doszliśmy do wniosku, że nie będziemy przerywać mu drzemki.
– Walczyliśmy ze sobą, ale zwyciężył argument, że skoro on tak ładnie śpi, powinniśmy skorzystać z tej okazji i po prostu cieszyć się chwilą spokoju – mówi Michał.
W końcu Michał zdecydował się sprawdzić, co u syna. Gdy wszedł do pokoju, uderzył go dziwny kolor skóry dziecka. – Jakby ktoś zapalił dziwne światło – wspomina. Szybko wziął chłopca na ręce. – Był jak lalka, jego ciało było kompletnie wiotkie. Przez myśl przemknęło mi, że mój syn albo nie żyje, albo jest tego bliski.
Później rodzina powiedziała Michałowi, że zaczął głośno krzyczeć, więc przybiegli. Potem błyskawiczny telefon pod numer 112. – Zazwyczaj, gdy dzwonisz na 112, operator jest spokojny, ale gdy usłyszał, że moje dziecko nie oddycha, w głosie po drugiej stronie usłyszałem panikę – mówi Michał.
Gdy w mieszkaniu pojawili się ratownicy, jego syna zasłonił las różnego rodzaju rurek. Michałowi kazano się odsunąć. – Pamiętam, jak rozcinali jego ubranka. Potem położyli go na noszach – opowiada Michał.
Do szpitala zawiózł wszystkich teść. – Wiem, że dzwoniła do mnie matka, ale nie pamiętam ani słowa. Pod szpitalem czekała siostra Michała. – Próbowała mnie przytulić, ale po prostu ją wyminąłem. Za wszelką cenę chciałem zobaczyć mojego syna, nawet jeśli był już martwy – opowiada. Potem Michała i jego żonę zaprowadzono do sali, w której leżało ich dziecko. Przez chwilę stali oszołomieni, patrząc na personel medyczny, który ocierał łzy.
Wszystko dobrze się skończy
Spędzili w szpitalu cztery godziny. W końcu jeden z lekarzy przyznał, że nie można już nic zrobić. – Odpięli naszego syna go od wszystkich urządzeń, owinęli w koc i dali nam go potrzymać. Nie wyglądał jak on. Pamiętam, że miał czerwone tęczówki.
Pamięta też, że koc był zakrwawiony, ale do dzisiaj nie rozumie dlaczego. Spytał o to pielęgniarkę, ale dzisiaj nie umie sobie przypomnieć, co odpowiedziała.
Do sali, w której się znajdowali, ciągle ktoś wchodził. Każdy chciał ich pocieszać, ale Michał pamięta, że nie słuchał nikogo. Wpatrywał się w syna, był przekonany, że zaraz zacznie płakać i wszystko dobrze się skończy. Tak się jednak nie stało.
W końcu oboje z żoną poprosili, aby przez chwilę nikt nie wchodził do ich sali. Chcieli pożegnać syna w ciszy. – Najtrudniej było go odłożyć, mając świadomość, że to koniec. Byliśmy z nim ostatni raz. W końcu położyliśmy go w łóżeczku, ale nadal nie byliśmy w stanie wyjść i zostawić go. Patrzyliśmy na niego, nie mogąc uwierzyć, że umarł.
Chciałem być sam
Michał przyznaje, że zaakceptowanie śmierci syna było bardzo trudne. Nie chciał rozmawiać o tym, co go spotkało. Potrzebował czasu, by zaakceptować stratę. – Wszyscy chcieli być przy mnie i oferowali mi możliwość wygadania się, a ja chciałem po prostu być sam – mówi.
Nie chodził na terapię grupową, poszedł za to do terapeuty, gdy jego żona ponownie zaszła w ciążę. Bał się, że nie będzie umiał pokochać swojego nowego dziecka. – Obawiałem się, że będę miał mu za złe, iż nie jest Arkiem. Albo, że będę podświadomie powstrzymywał się przed pokochaniem go w obawie przed tym, że go stracę.
Tak się jednak nie stało. Przyznaje, że po narodzinach drugiego dziecka razem z żoną byli nadmiernie opiekuńczy. Starają się teraz z tym walczyć. – Nie chcemy wyrządzić naszemu synowi krzywdy. Gdy był malutki, wstawaliśmy kilkanaście razy w nocy, aby upewnić się, że oddycha. Czuwaliśmy nad wszystkim, nad temperaturą pokoju, wilgotnością, brakiem zabawek, kocyków i poduszek – mówi.
Nauczyłem się żyć z tą raną
Michał przyznaje, że nadal rzadko rozmawia o tym, co przeszedł. Gdy myśli o swoim nieżyjącym synu, jest zły na siebie, że nie cenił tych chwil, gdy w nocy budził go płacz niemowlaka i nieprzytomny szedł do jego pokoju, by uspokoić syna.
– Nadal mi się śni. Przez wiele miesięcy po jego śmierci zdarzało mi się wstawać i szukać jego łóżeczka – przyznaje Michał. Zarazem zdaje sobie sprawę, że jest szczęściarzem. Jest teraz ojcem wspaniałego trzyletniego chłopca, ma kochającą żonę. Ma też ranę, która pewnie nigdy się nie zabliźni, ale nauczył się z nią żyć.
– Jedyne, co mogę robić, to starać się być najlepszym mężem i ojcem. Straciłem swojego pierworodnego syna, ale ja wciąż żyję i ludzie wokół mnie zasługują, abym nie rezygnował z życia, tylko próbował być szczęśliwy. To właśnie robię.