Powiedzmy to: my, dziennikarze, jesteśmy częścią problemu. Siedzimy w redakcji i zastanawiamy się, o czym napisać nasze teksty. Normalnie nasze myśli kręciłyby się wokół szerokiego spektrum tematów, ale ostatnio skupiamy się wyłącznie na koronawirusie.
Nie mogę więc nie czuć częścią zjawiska, o którym piszę. Fakty są jednak takie, że w dzisiejszych czasach każde wydarzenie postrzegane jest jako okazja do autopromocji.
Ta autopromocja najbardziej dostrzegalna jest oczywiście w social mediach. Wszyscy to widzimy - znajomi publikują statusy na 5000 znaków, w których wyjaśniają powagę sytuacji.
Przy okazji poruszają wszystkie wrażliwe tematy, które mogą zapewnić im lajki i udostępnienia. “Kochajmy się, wspierajmy się, myjmy rączki i bądźmy dla siebie dobrzy”.
Podobnymi przypadkami są rozmaite “Polki z Włoch” czy “Polki z Chin”, które wyjaśniają jak wygląda świat w czasie epidemii.
Dla czytelników ważniejsze okazuje się słuchanie przypadkowej osoby, który znalazła się w jakimś miejscu na świecie niż lekarzy i specjalistów, którzy starają się nam wbić do głów to, w jaki sposób możemy powstrzymać epidemię. Wolimy jednak słuchać opowieści "Polek z Włoch".
Koroninfluencerzy: nowe zjawisko
Oczywiście media to wykorzystują. Sięgamy po tego typu treści i nadajemy im rozgłos. Na tym polega nasza praca - przekazujemy informacje, które mogą zainteresować czytelników.
Czasem, kosztem zdroworozsądkowego podejścia do tworzenia treści, próbujemy zapewniać rozrywkę podając dalej rozmaite treści od "Polek z Chin" czy "Polaków z Mediolanu".
Żyjemy w czasach, w których bycie celebrytą to praca na pełen etat, dlatego budowanie własnej pozycji w social mediach spędza sen z powiek niemal każdemu nastolatkowi.
Kilka tygodni temu zginął Kobe Bryant. Niektórzy jutuberzy już dzień później wrzucali do sieci filmiki, w których pokazywali, że próbują kontaktować się z duszą Kobe'ego podczas seansów spirytystycznych. Było więc jasne, że znajdą się chętni do tego, by budować swoją popularność na epidemii koronawirusa.
Influencerzy zaczęli wrzucać śmieszne zdjęcia na Instagram, postować memy na Twitterze albo nagrywać prześmiewcze filmiki na TikToku. Wszystko po to, by zdobyć kolejne lajki, a przy okazji pokazywać innym swoją wyższość.
Żarty z epidemii na TikToku
Nowy trend na TikToku to publikowanie filmików, w których użytkownicy pokazują np. w jaki sposób można ukrywać w sklepach papier toaletowy przed innymi klientami, jak zdobyć bez problemu ryż i makaron albo jak robić "śmieszne" potrawy z tak pożądanych produktów jak papier toaletowy czy płyn do prania. Wszystko po to, żeby trochę się pośmiać.
Nie ma nic złego w żartach. Wręcz przeciwnie - w trudnych chwilach śmiech ratuje przed desperacją. Ale gdzie kończą się żarty, a gdzie zaczyna samolubna próba zyskania sławy zbudowanej na cierpieniu innych ludzi?
Czym innym jest sypanie głupimi żartami w towarzystwie kilkorga znajomych, a czym innym nagrywanie filmiku wyśmiewającego zbiorową panikę po to, by zdobyć jak najwięcej lajków.
Możliwe, że jestem negatywnie nastawiony. Może w dzisiejszych czasach tego typu posty nie sa przejawem czegoś złego.
Może bycie gwiazdą social mediów jest w nas tak głęboko zakorzenione, że nie umiemy już z tym walczyć. Może każde słowo, zdjęcie czy post oceniamy już pod kątem tego, ile lajków zgarnie? Może to wszystko to nie nasza wina?
Nawet jeśli tak jest, to i tak powinniśmy się tym martwić. Kult celebrytów staje się coraz powszechniejszy, tyle że teraz, aby się nim poczuć, wystarczy ci trochę lajków od znajomych, którzy się z tobą zgadzają.
Reklama.
Ten przekaz trafia do nas ze wszystkich stron, ale chwilę później te same osoby śmieją się z “Januszy” kupujących ryż i papier toaletowy. W takich postach starają się zamieścić kąśliwe żarty, które mogą im zapewnić odpowiednią liczbę lajków.