Moje dzieci nie interesują się koszykówką. W ogóle sport nie jest dla nich niczym istotnym i na dobrą sprawę mógłby nie istnieć. Ale gdy wyrzucają śmieci do kosza, za każdym razem krzyczą "Kobe!".
Kobe był obecny w moim życiu od kiedy pamiętam. Miałem 7 lat (tyle ma teraz mój starszy syn), gdy Bryant zrezygnował z nauki w college’u i poszedł grać do najlepszej koszykarskiej ligi świata.
NBA oglądałem w polskiej telewizji wspólnie z bratem. Byłem fanem Michaela Jordana i Chicago Bulls natomiast mój brat, Bartek, zakochał się w Bryancie i wciąż mówił tylko o nim.
Gdy Chicago Bulls wybrali w drafcie Eltona Branda, byłem przekonany, że okaże się lepszym zawodnikiem niż jakiś nastolatek, który rzucił szkołę. Trochę się pomyliłem.
Informacje o NBA czerpaliśmy z magazynów "Magic Basketball" i "Pro Basketball". Codziennie rano sprawdzaliśmy wyniki meczów w Telegazecie (strona numer 265 z wynikami, 267 z tabelą). Marzyliśmy o tym, że będziemy pierwszymi Polakami w NBA.
Graliśmy w kosza codziennie, regularnie wycierając piłkę z psich kup, których pełno było na naszym podwórku. Przynosiliśmy stare radio, włączaliśmy je i czuliśmy się, jak prawdziwi "ballerzy".
Oczywiście, lubiliśmy piłkę nożną, ale to koszykówka, z niejasnych powodów, nas uzależniła.
Ściany naszego pokoju pokrywały plakaty z koszykarzami. Ja byłem fanboiem Allena Iversona, mój brat, Bartek niezmiennie uwielbiał Bryanta.
Gdy graliśmy w kosza na podwórku, udawaliśmy, że to finały NBA. Ja wcielałem się w Eddiego Jonesa, Bartek zawsze był "Black Mambą". Mimo że wolałem innych koszykarzy, wpływ mojego brata na moje postrzeganie koszykówki zawsze był ogromny, dlatego Kobe nigdy nie znikał z mojego pola widzenia.
Zresztą jak mógłby? Jeden z najlepszych koszykarzy w historii tego sportu nie mógł nie pozostawać w centrum uwagi. Mój brat zawsze powtarzał, że gdy Kobe zakończy karierę, to on, a nie Michael Jordan, będzie uznawany za GOAT, największego koszykarza w historii.
Dlatego im byłem starszy, tym bardziej nienawidziłem Bryanta. Gdy grał przeciwko Orlando Magic z Gortatem w składzie, trzymałem kciuki za rodaka. Gdy w drugim meczu finałów w 2009 roku Courtney Lee z Orlando nie trafił w ostatniej sekundzie meczu przy stanie 88:88, czułem, że ten bydlak Kobe znowu to zrobi i przybliży się tym samym do pozbawienia Michaela Jordana tytułu najlepszego gracza w historii.
Tak samo było zresztą rok później, gdy do 6:30 nad ranem siedziałem w szoku, bo Kobe Bryant w ostatnim meczu finałów przeciwko Boston Celtics, zamiast rzucać, podał do Rona Artesta. A ten, na złość milionom "hejterów" na całym świecie, trafił, zapewniając Kobe'emu piąty tytuł mistrzowski w karierze.
W takich momentach nienawidziłem Bryanta z całego serca, podobnie jak każdy normalny kibic, który nie był fanem Los Angeles Lakers. Jak można lubić kogoś, kto regularnie miażdży drużynę, którą uwielbiasz? A gdy wydaje się, że to już koniec jego kariery, jakimś cudem wraca mocniejszy?
Kobe Bryant zawsze był obecny w moim życiu. Jako człowiek, który nigdy się nie podaje. Jako perfekcjonista, który wstaje o 3:30 rano po to, aby trenować. Jako świr, który zerwał sobie ścięgna Achillesa, a mimo to trafił ważne rzuty wolne. Wreszcie jako cholerny zdobywca Oscara.
Kobe Bryant był nadczłowiekiem we wszystkim, co robił. Dlatego, gdy dowiedziałem się, że zginął, zacząłem płakać. Po raz pierwszy w życiu uroniłem łzę po stracie obcej mi osoby. Trudno jest pogodzić się ze śmiercią takiej legendy sportu. Zwłaszcza jeśli twoje dzieci (ja zresztą też) kilka razy dziennie powtarzają jego imię kilka razy, wyrzucając papierki do kosza na śmieci.
Nienawidziłem Kobe'ego, ale kochałem go nienawidzić. I za tym uczuciem będę tęsknił.
Moje serce wytrzyma porażki, mój umysł zniesie harówkę, ale moje ciało wie, że czas się pożegnać.
Kobe Bryant
Mój umysł nie umie pogodzić się z porażką. Gdybym musiał usiąść, spojrzeć na siebie i powiedzieć: „Jesteś porażką”, mój umysł nie dałby sobie z tym rady. To uczucie być może jest gorsze nawet od śmierci.