Najlepszy polski dakarowiec. Co ja mówię – jeden z najlepszych na świecie. Od lat w czołówce, choć nadal bez zwycięstwa. Do startu w najtrudniejszym rajdzie na świecie Kuba Przygoński, kierowca Orlen Teamu, przygotowuje się cały rok i właśnie nadeszła dla niego chwila prawdy.
To nie pierwsza nasza rozmowa przed Dakarem, ale zawsze wygląda ona tak samo – Kuba jest spokojny, wyciszony i zrelaksowany. Nie widać po nim, że za moment wystartuje w najtrudniejszym rajdzie świata, w którym szczęście jest równie ważne, co dobre przygotowanie i niezniszczalny samochód, a jedna błędna decyzja może oznaczać koniec ścigania.
W sumie trudno się dziwić – rozmawiamy w połowie grudnia, na tym etapie nic nie da się już zmienić. Za chwilę okaże się, czy cały rok ciężkich treningów dał oczekiwany efekt w postaci zwycięstwa Polaka na Dakarze, który w tym roku po raz pierwszy odbywa się w Arabii Saudyjskiej. „Od 22 lat co weekend biorę udział w jakichś zawodach” – mówi Kuba. Te słowa pomagają zrozumieć, ile wytrwałości trzeba, by walczyć w motosporcie na najwyższym poziomie. Czy takie życie sprawiło, że czegoś mu brakuje? Kim jest jako sportowiec? I co odpowie, gdy w przyszłości jedna z jego córek poprosi o swój pierwszy motocykl?
Porozmawiajmy o piasku, bo w tej dziedzinie jesteś specjalistą. Czym piasek w Arabii Saudyjskiej różni się od tego, po którym ścigałeś się w Ameryce Południowej?
Wszyscy zawodnicy startujący w Dakarze są przede wszystkim mistrzami w tropieniu śladów. Ja też. Umiem ocenić, ile czasu upłynęło od momentu, gdy samochód przede mną przejechał odcinek, którym jadę. Jazda po śladach to podstawa na Dakarze, dzięki temu jedzie się szybciej. Gdy widzę ślady, umiem określić, czy powstały w ciągu ostatnich pięciu minut, czy może wczoraj. Umiem też stwierdzić, czy doganiam rywala.
W trakcie jazdy?
Przy prędkości 200 km/h. To umiejętność, która pozwala mi jechać jeszcze szybciej.
Jakie masz doświadczenie, jeśli chodzi o jazdę w tej części świata?
We wrześniu 2019 roku ścigaliśmy się w Jordanii, wygraliśmy nawet zawody, Jordania leży blisko Arabii Saudyjskiej, ale trasa Dakaru jest tak długa, że można ją porównać do przejazdu z Warszawy do Portugalii.
Po drodze wszystko się zmienia – i klimat, i teren. Jedno wiem – Arabia Saudyjska nie jest przygotowana na takie zawody i w ogóle na przyjazd turystów. To wciąż zamknięty kraj.
Obowiązuje tam dużo restrykcji, o których trzeba pamiętać. Pakowałem przed wyjazdem zupki alpinistyczne i ktoś mądrze zwrócił mi uwagę, żebym nie zabierał niczego z wieprzowiną. Za takie rzeczy w Arabii Saudyjskiej idzie się do więzienia.
Nawet uczestnicy Dakaru?
Tak. Podejrzewam, że dzięki Dakarowi, Arabia Saudyjska zacznie się otwierać. Pamiętam, że gdy 12 lat temu ścigałem się w Dubaju, po plażach nie chodziły wówczas kobiety w bikini.
Jakie zupki w końcu wziąłeś ze sobą?
Ostatecznie zdecydowałem się na gulasz.
Robiłeś rozeznanie w Arabii Saudyjskiej przed Dakarem?
Tego nam nie wolno. To element gry – ścigamy się po trasie, której nie znamy, więc nie mamy pojęcia, czego się spodziewać. To jedna z zasad Dakaru. Kierowca nie ma pojęcia, co go czeka za wydmą. Czy będzie tam dziura, czy może kępa trawy? Muszę improwizować i jednocześnie pamiętać o tym, by jechać jak najszybciej.
Twoja największa zaleta jako sportowca?
Nigdy się nie poddaję. Takie podejście na Dakarze zawsze się opłaca. Nawet gdy jest naprawdę beznadziejnie trzeba przeć do przodu, bo wszystko zawsze się jakoś ułoży.
To chyba moja największa umiejętność. Zdarzało nam się być w wielu beznadziejnych sytuacjach i zawsze potrafiliśmy się z nich wydostać.
W 2019 roku wystartowałem w 15 różnych rajdach. Nie ukończyłem jednego, dlatego, że samochód stracił koło i nie mogliśmy jechać dalej. A dokładnie – zatrzymała nas policja i zabroniła dalszej jazdy.
Co decyduje o tym, że ktoś wygrywa Rajd Dakar?
Trzeba jechać bardzo szybko, bo to jest jeden wielki wyścig. Kiedyś w Dakarze chodziło o to, by przetrwać, dzisiaj to ściganie. Od startu do mety wszyscy starają się jechać jak najszybciej.
Z czołówki zawsze odpada połowa samochodów, dlatego, że wszyscy pędzą, więc uszkodzenia aut są nieuniknione. Drugim parametrem, okrutnym, jest szczęście. Wyobraź sobie, że dojeżdżamy do jakiegoś miejsca na trasie i muszę wybrać, czy jedziemy w lewo czy w prawo.
Po prawej jest miękki piasek, w którym nasze auto stanie, po lewej nawierzchnia, na której nawet nie zwolni. Od czego zależy to, którą drogę wybiorę? Tylko od szczęścia. To jest nieprzyjemny element tego rajdu, bo nieprzewidywalność zawsze jest nieprzyjemna.
Twoje największe szczęście na Dakarze?
Codziennie na odcinku specjalnym zdarzają się sytuacje krytyczne. Mamy szczęście, że z nich wychodzimy cało. Dotąd ukończyliśmy wszystkie Dakary, w których startowaliśmy, podczas gdy średnio połowa zawodników z czołówki nie dojeżdża do mety.
Opowiadasz w domu o sytuacjach, w których dopisało ci szczęście?
Generalnie mało mówię. Chyba nie umiem opowiadać o tego typu sytuacjach w sposób dramatyczny. W czasie rajdu jedziemy bardzo szybko, często na granicy ryzyka.
Sytuacje ekstremalne zdarzają się cały czas, sztuką jest to, by z nich wychodzić. Gdy pędzisz 200 km/h przez nieznany teren, szczęście gra ogromną rolę.
Obie wiedzą, że ich tata się ściga. Starsza ma trzy lata, więc jest niewiele jeszcze z tego rozumie, ale wie, że się ścigam – i że jeżdżę po piasku.
Widziały twój samochód dakarowy?
Tak. Wiedzą, że jest kolorowy i że w środku jest mnóstwo rzeczy.
Co będzie, jeśli któregoś dnia poproszą, żebyś pożyczył im swoje auto albo motocykl?
Jeszcze o tym nie myślałem. Nie marzę o tym, żeby moje córki się ścigały, ale jeśli będą tego chciały, dzięki wiedzy i kontaktom mogę pokierować je tak, żeby nie błądziły.
A czy będą chciały się ścigać? To będzie zależeć od nich. Nawet gdybym miał syna, nie sadzałbym go na motocyklu czy samochodzie.
Naoglądałem się w życiu dzieci, które się zaczynały się ścigać w wieku 8 czy 6 lat. Karierę kończyły jako szesnastolatki, bo okazywało się, że ściganie było marzeniem rodziców, a nie dzieci.
To musi być wewnętrzna pasja dziecka. Do tego trzeba zacząć bardzo wcześnie, a potem przetrwać wszystkie wyrzeczenia. Robię to, co uwielbiam, ale prawda jest taka, że od 22 lat co weekend biorę udział w jakichś zawodach. Z tego powodu ominęły mnie prawie wszystkie „osiemnastki” moich rówieśników i mnóstwo innych fajnych sytuacji. Coś za coś. Trzeba pasji, żeby tak się poświęcić.
Nie miałeś nigdy poczucia, że coś tracisz?
W pewnym momencie rodzice zaczęli mnie pytać, po co jadę na kolejne zawody, ale chciałem jechać. Wciąż chcę się ścigać, tyle że teraz to mój zawód. Gdy siadam za kierownicą to trochę tak, jakbym zasiadał przed komputerem w biurze.
Jesteś w pracy przez 8 miesięcy w roku.
Dużo. To jest chwilami przykre, bo niektóre rzeczy w życiu mi umykają. Na szczęście pomaga nam technologia, gdy jestem na Dakarze, wysyłamy sobie z żoną dużo filmików czy zdjęć.
Dużo mi umyka, choć na szczęście na Dakar wyjeżdżam na 3 tygodnie, potem reszta zawodów w ciągu sezonu trwa mniej więcej tydzień. Więc tydzień spędzam na zawodach, a tydzień jestem w domu, potem weekend na zawodach i znowu jestem w domu.
Dzieci dostajesz od żony w momencie przekroczenia progu domu po powrocie z rajdu?
Tak. W naszym domu obowiązuje reguła, że mój pobyt na Dakarze traktujemy jak urlop. Po powrocie przejmuję obowiązki domowe i to ja w nocy wstaję do dzieciaków.
Jak nadrabiasz ten czas, gdy było cię w domu?
Staram się odprowadzać i odbierać dziewczyny z przedszkola. No i siedzę z nimi w domu. Dużo się bawimy, cały czas jesteśmy w akcji.
Kto cię zachęcił do sportu?
Mój dziadek. Był jednym z pierwszych dilerów Toyoty w Polsce, więc to on pokazywał mi świat samochodów. Od niego dostałem też mój pierwszy motocykl.
Co to było?
Zielone Kawasaki KX80.
Jest wciąż w rodzinie?
Takie maszyny się zużywają, więc ciągle coś w nich wymieniasz, a potem się ich pozbywasz. Chociaż teraz myślę, że fajnie byłoby mieć to Kawasaki.
Parę lat temu rozmawiałem z Robertem Serwańskim, wówczas kierowcą fabrycznym Koenigsegga, szwedzkiego producenta supersamochodów. Robert był wtedy w momencie, w którym układał sobie życie osobiste i postanowił zrezygnować z bycia kierowcą testowym, bo dość już w życiu ryzykował. Czy ze względu na rodzinę, podczas rajdu czasem wolisz zahamować, zamiast dodać gazu?
Nie. Po pierwsze – wcześniej ścigałem się na motocyklu, teraz jeżdżę samochodem. Motocykl był dużo bardziej niebezpiecznym pojazdem i właśnie dlatego z tego zrezygnowałem.
W 2014 roku miałem bardzo poważny wypadek, złamałem kręgosłup i przez to straciłem trochę zapał do jednośladów. Pojawiły się myśli, czy warto to ciągnąć po 16 lat ścigania.
Cieszę się, że teraz jeżdżę samochodem. Mogę wykorzystać wszystko, czego nauczyłem się na jednośladzie i użyć tej wiedzy w dużo bezpieczniejszym pojeździe.
Druga rzecz jest taka, że staram się profesjonalnie przygotowywać do każdego rajdu. Codziennie trenuję, dużo jeżdżę, robię wszystko, żeby zminimalizować ryzyko, więc w ogóle nie myślę w ten sposób.
Kiedy na Dakarze pojawia się zmęczenie?
Po pięciu-sześciu dniach. Pierwsze trzy dni to czas, kiedy masz dużo świeżości i siły, od czwartego czy piątego zaczynasz liczyć, ile jeszcze zostało do końca.
A kiedy pojawia się tęsknota za domem i rodziną?
W moim przypadku są dwie fazy. Rano, po przebudzeniu na Dakarze, zawsze myślę o tym, co ja tu robię i po co przyjechałem (śmiech). Co roku jest tak samo. Jak się budzisz o 3 w nocy, a w 2019 wstawaliśmy jeszcze wcześniej, o 2:30, to jest ciemno i zimno, do tego czujesz duży stres i to potrafi człowieka przytłoczyć.
Z kolei po ukończeniu odcinka masz poczucie, że wszystko jest dobrze. Wielu zawodników tak ma, rano są wyciszeni, a po ukończeniu odcinka buzie im się nie zamykają.
Jak po takiej dawce adrenaliny i stresu w ogóle zasnąć?
Wielu zawodników bierze środki nasenne. Mnie się udało do tej pory nie korzystać z farmakologii. Wkładam po prostu stopery do uszu i próbuję usnąć.
Na początku rajdu jest to trudniejsze, bo człowiek nie jest jeszcze aż tak zmęczony. Później po prostu zasypiasz. Lubię moment, gdy budzę się o 1 w nocy, patrzę na zegarek i widzę, że mam jeszcze trzy godziny snu. To cudowna chwila.
Na Dakarze kiedykolwiek zapada cisza?
Nigdy. W nocy na biwaku masz 3 tysiące osób, obóz pracuje non stop. O 16:00 przyjeżdżają motocykliści. Kierowcy kończą rywalizację dwie godziny później, ale po czołówce zjeżdża jeszcze około 200 pojazdów.
Na końcu przyjeżdżają ciężarówki, często w nocy i wtedy zaczynają swój serwis. Biwak działa non stop. Czasami, gdy wyruszam rano na kolejny odcinek, ostatnie ciężarówki dopiero docierają do biwaku. Tam nigdy nie jest cicho.
Gdybyś na skali 1-10 miał ocenić poziom trudności Rajdu Dakar, ile punktów przyznałbyś tegorocznemu?
Tego nikt nie wie. W 2019 roku mieliśmy do pokonania 3200 kilometrów odcinków specjalnych. W 2020 roku trasa liczy 5200 kilometrów, a więc jest prawie o 40 procent dłuższa.
Na tej podstawie można stwierdzić, że będzie trudniej. Doświadczenie podpowiada mi, że zawsze są 2-3 odcinki, które zmieniają kolejność w czołówce i decydują o wyniku rajdu.
Do tego momentu wszyscy jadą równo, różnice między najlepszymi kierowcami są niewielkie. Wtedy przychodzą dwa, trzy odcinki, które odwracają kolejność – i albo jesteś na podium, albo cię nie ma.