Tego każdy tata powinien nauczyć się od Roberta Lewandowskiego. Wystarczy spojrzeć na jego Instagram
Dwa dni temu całą Polskę obiegła wiadomość, że Ania i Robert Lewandowscy będą mieli drugie dziecko. Było szaleństwo w mediach i gratulacje na Instagramie, gdzie Robert umieścił fotkę z piłką wsuniętą pod koszulkę. Pomijam, że ledwie tydzień wcześniej oboje hejtowano ochoczo za to, że państwo Lewandowscy śmieli pójść na imprezę Halloweenową zamiast zamulać w słowiańskim klimacie „Dziadów”. Zostawmy to: było, minęło. Ja w ogóle nie o tym.
Ale to nie będzie tekst o piłce nożnej. Od tego są lepsi i bardziej biegli w dziedzinie futbolu. Ja nawet Ligę Mistrzów przestałem oglądać (trzymam się jeszcze Ekstraklasy, mówcie o mnie, co chcecie). To będzie tekst o ojcostwie które, moim zdaniem, Robert Lewandowski ogarnia tak dobrze, jak urywanie się obrońcom w polu karnym przeciwnika.
Żyjemy w świecie social mediów. Niekiedy angażujemy się w nie bardziej niż w codzienne życie. Mało odkrywcza teza? Dajcie dokończyć. Jako ludzie potrafimy przegiąć ze wszystkim, widocznie tak jesteśmy skonstruowani – nie umiemy trzymać się limitu jeśli chodzi o liczbę kolejek „Wściekłego psa”, które bez upodlenia można przyjąć w piątkowy wieczór, nie umiemy też określić, ile zegarków/gier wideo/par sneakersów tak naprawdę potrzebne jest nam do życia. Z mediami społecznościowymi też można łatwo przegiąć – i wszyscy przeginamy. Rodzice, o was mówię.
Jeszcze parę lat temu takie pojęcie jak „sharenting” (w wolnym tłumaczeniu: relacjonowanie rodzicielstwa w social mediach) nie tylko nie było znane – ono w ogóle nie istniało. Jeśli robiłeś śmieszne zdjęcia swojemu dziecku, to najczęściej po to, by pokazać je najbliższej rodzinie – przy okazji rodzinnych uroczystości dziadkowie mieli bekę przeglądając fotki, na których wnusio biega w pieluszce, ląduje twarzą w błocie albo wyjada karmę z psiej miski. Beka po pachy, ale tylko dla nielicznych.
To wszystko już nieprawda, bo mamy social media, więc publikowanie bez opamiętania zdjęć własnych dzieci nabrało nowego wymiaru. „Sharenting”, sytuacja, w której rodzice udostępniają w sieci śmieszne, niekiedy kompromitujące zdjęcia własnych dzieci, stała się nie tylko określeniem powszechnego zjawiska – to też powoli pojęcie prawne.
Dojrzewa pierwsze pokolenie dzieci wychowanych w czasach social mediów. Dojrzewa – i zderza się z czymś, na co nie miało wpływu, a co dostaje w spadku po swoich rodzicach, pierwszym pokoleniu, które wychowało dzieci ze smartfonem w dłoni. Nie chodzi jedynie o fotki z urodzin czy z zakończenia roku szkolnego. Chodzi o sytuacje, w których pokazujemy światu to, co stanowi prywatność dziecka, a ono nie może zaprotestować.
Śmieszne zdjęcia i filmiki z dzieciństwa, które lądują w mediach społecznościowych a potem kończą jako baza do memów, dla wchodzących w dorosłość ludzi coraz częściej stają się ciężarem, a niekiedy wręcz upokorzeniem, którego sobie nie życzą i na które nie zasłużyli.
W czasach RODO i powszechnej wśród trzydziesto- i czterdziestolatków paranoi dotyczącej utraty prywatności, to my, rodzice, regularnie naruszamy prywatność własnych dzieci nie pytając ich o zgodę. Zaczynamy jeszcze przed narodzinami, „szerując” skany z USG i zaznaczając strzałką „siusiaka”. Potem bardzo często jest już tylko gorzej.
Kto się zgadza?