"Nie jestem Tonym Hawkiem..." Adam Malita, pionier deskorolki w Polsce, o sporcie i ojcostwie

Piotr Jaszczuk
Te porównania są oczywiste – był pionierem jazdy na deskorolce w Polsce, jednym z pierwszych znanych "skejtów", więc trudno się dziwić, że mówią o nim: "polski Tony Hawk". Nie przepada za tym określeniem. Adam Malita jest sobą - zbliża się do 50-tki, kocha swoje sportowe zajawki – i dwie dorastające córki, które pozostają dla niego inspiracją.
FS Rock Fot. Tomasz Smoliński
Polski Tony Hawk – często słyszysz to porównanie?
Zdarzyło mi się, ale to gruba przesada. Nie chodzi nawet o skromność. Tony Hawk jest ikoną.

Kto, jeśli nie ty, miałby być polskim Tonym Hawkiem? Są lepsi kandydaci niż człowiek, który współtworzył skateboarding w tym kraju?

Na pewno jest parę osób, które w tym światku deskorolkowym są nieprzerwanie, a do tego na desce jeżdżą dużo lepiej niż ja. Choć, jeśli wziąć pod uwagę moją kategorię wiekową czyli ludzi dobiegających pięćdziesiątki, to rzeczywiście nie zostało nas wielu. Mam kontakt z kilkoma osobami, którzy wciąż jeżdżą i robią to naprawdę dobrze, ale są młodsze ode mnie. Takich staruchów jak ja jest garstka.


Jeśli spojrzeć na to, jak aktywną jesteś osobą, wiek przestaje mieć znaczenie

Mam szczęście, że ciągle jestem blisko tego sportu i dzieciaków, które jeżdżą, bo regularnie współorganizuję dla nich obozy. Siłą rzeczy jestem związany z tym środowiskiem, pasuje mi to. Na co dzień zajmuję się głównie modernizacją kotłów wysokoprężnych, ale dużo czasu pochłania mi organizacja obozów dla dzieci a także produkcja ubrań mojej marki Malita. Mam też dwie córki, z młodszą szaleję na placu zabaw, starsza jest już studentką.
Córki to bardzo ważny element w życiu Adama MalityFot. Archiwum prywatne
Co robisz, kiedy nie jeździsz na deskorolce?
Latam szybowcem, jeżdżę konno, nurkuję, lubię też kitesurfing, wake'a i motocykle. W tę ostatnią zajawkę wkręcił mnie mój ojciec, podobnie jak w kitesurfing. Zaczął pływać jako 63-latek, a potem mnie do tego namówił. Był niesamowicie aktywnym człowiekiem.

Do czego namawiają cię córki?

Do snowboardu. Jeżdżą obie, młodsza w ogóle jest bardzo aktywnym dzieckiem. Starsza też bardzo dobrze radzi sobie na desce, ale nie ma aż takiej zajawki sportowej.

Sportowa pasja to nie jest reguła w tym kraju. Polskie dzieci należą do najgrubszych w Europie, nie lubią sportu.

Nie jest aż tak tragicznie, nie przesadzałbym. Wiadomo, że dzieci chętniej wybiorą tablet niż jazdę rowerem, wiadomo że telefon jest najlepszym przyjacielem nastolatka i nie da się bez niego żyć. Z drugiej strony – takie jest to pokolenie i wraz z żoną nie staramy się tego zmieniać. Dajemy córkom wybór, pozwalamy im zdecydować, bo wiemy, że jeśli pokochają jakąś dyscyplinę sportu, mniej czasu spędzą z nosem w telefonie.

W każdym pokoleniu były dzieci, które lubiły sport i takie, które za nim nie przepadały. Mam wrażenie, że teraz znowu wraca moda na sport wśród nastolatków. Powstają szkółki, otwiera się coraz więcej parków trampolin czy skateparków. Ludzie są gotowi zapłacić sporo za to, by ich dziecko uprawiało jakiś sport.

Myślałeś kiedyś poważnie o karierze sportowca?

Jako szesnastolatek wystartowałem w pierwszych mistrzostwach Polski. To były jedyne zawody, w których brałem udział. Zająłem 17. miejsce. Więcej swoich sukcesów nie pamiętam.

Poddałeś się, czy uznałeś, że jazda na desce to nie olimpiada, a po prostu fajna zajawka?

Nie poddałem się, po prostu w kolejnych latach nie organizowano takich zawodów. Kiedy ponownie się pojawiły, wtedy pojawiałem się tam już jako sponsor.
Mógłby być dla wielu dzieciaków guru deskorolki, on jednak woli być ich kumplemFot. Archiwum prywatne
Skąd pomysł na markę Malita i produkcję ubrań dla skejtów?
Wymyślił to mój kumpel z podwórka. Któregoś dnia rzucił: "Może byśmy zaczęli szyć spodnie?" Pamiętam, że dostałem na urodziny 150 złotych od rodziców i wydałem te pieniądze na maszynę do szycia. Namówiłem moją ówczesną dziewczynę, obecnie żonę, do tego żeby nauczyła się szyć. Kupiłem belę zielonego drelichu i z niego uszyliśmy pierwszą partię spodni. Trafiły do sklepu na warszawskim Ursynowie.

Nikt wtedy nie myślał, że to będzie sposób na życie. Moja żona miała pracować jako nauczycielka, a ja chciałem zostać pilotem. Życie pisze jednak ciekawsze scenariusze. Ubrania Malita zaczęły się sprzedawać. Odkryliśmy niszę i zapełniliśmy ją.


Obserwujesz kolejne pokolenie polskiej młodzieży. Jest inne niż twoje?

Nie tak bardzo, jak można by sądzić. Główna różnica jest taka, że dzisiaj dzieci są bardziej roszczeniowe, choć może to nie najlepsze słowo. Wszystko dostają na tacy. Kiedyś, żeby kupić dobrą deskę, musiałeś zbierać pieniądze, a potem pojechać po nią do sklepu, żeby jej dotknąć i pogadać ze sprzedawcą w sklepie na Smolnej w Warszawie.

Teraz wszystko dostępne jest online – i deskorolki, i filmy instruktażowe. W moich czasach wszyscy skejci z okolicy zbierali się u kolegi, któremu ciocia z Ameryki przysłała kasetę z trikami amerykańskich zawodników. Oglądaliśmy to z wypiekami na twarzy.

Teraz jest inaczej, ale to chyba znak naszych czasów. Nie zmienimy tego. Ja nie wyobrażałem sobie życia bez deskorolki, a dzisiejsza młodzież nie umie spędzać czasu bez tabletu czy smartfona.

Bardzo doceniam dzieci, które przyjeżdżają na współorganizowane przeze mnie obozy. Ich rodzice mogą za te pieniądze zabrać rodzinę na wakacje do ciepłych krajów. Wolą jednak, by ich syn czy córka rozwijali swoją pasję. Fajnie, że są ludzie, którzy doceniają to, że dzieci chcą w życiu robić coś innego niż tylko konsumować.

Dla tych dzieci, które przyjeżdżają na twoje obozy, jesteś bardziej kumplem czy kimś w rodzaju mistrza, guru?

Obozy organizuję od wielu lat z moim przyjacielem Grześkiem Gajkowskim Gajosem i z naszymi żonami, to nie jest tak, że robię to sam. Musiałbyś zapytać o to uczestników. Czuję się dobrze w towarzystwie nastolatków. Zdarzają się co prawda takie, które działają mi na nerwy, ale większość jest mega fajna. Każde dziecko ma inne cechy. Jedne są dobrze wychowane, inne – fatalnie. Żadnego z nich nie szufladkuję, bo nie ma takiej potrzeby.

To brzmi jak fajna filozofia ojcowska.

Do tego nie potrzeba filozofii, bo to prosta sprawa. Wystarczy od małego spędzać czas z dzieckiem. Zwłaszcza okres po porodzie jest szalenie ważny. Niektórym ojcom wydaje się, że dziecko nic nie rozumie i nie ma z nim kontaktu. To nieprawda. Wtedy tworzą się więzi między dzieckiem a ojcem – gdy wstajesz w nocy, gdy zmieniasz pieluchy. Ojciec musi się tym zajmować na równi z matką. Nie możesz powiedzieć "to nie moja działka, ja tylko zarabiam pieniądze", bo takie podejście odbije się później na twoich relacjach z dziećmi. Oczywiście, można próbować to później nadrobić i wielu ojców stara się to robić, gdy dociera do nich jakie to ważne.

To jest moja rada dla młodych ojców: bądźcie przy swoich dzieciach, bawcie się z nimi. To jest młody człowiek, któremu musicie poświęcić czas, pokazać mu życie, odpowiadać na wszystkie pytania. Musicie mieć na to i siłę i czas.

Nie chcę stwarzać wrażenia, że jestem idealnym ojcem, bo popełniam wiele błędów, ale wiem jak ważne jest to, żeby poświęcać czas dzieciom.

Na koniec pytanie praktyczne – od którego roku życia można zacząć naukę jazdy na deskorolce?

Moja rada – jak najwcześniej. Nie warto zwlekać. Moja młodsza córka Tosia zaczęła jeździć gdy miała sześć lat. Starsza, Dominika, jeździła na nartach już jako trzylatka. Na początku chodzi wyłącznie o zabawę, a nie o treningi. Dzieci łatwo się zniechęcają, więc nie można zmuszać ich do sportu.

Nic na siłę. Jeśli twojemu dziecku nie sprawia przyjemności na przykład jazda na snowboardzie, wypróbuj rower, pływanie albo jazdę konną. Musisz znaleźć zajęcie, które polubi, a nie takie, które podoba się tobie. Wielu moich kolegów próbowało za wszelką cenę namówić swoje dzieci do jazdy na deskorolce. To nie zadziała. Jedni mają do tego talent, a inni nie.