"El Camino" to epilog Breaking Bad, który nam się należał. Nawet jeśli nie jest tak dobry jak serial

Kamil Rakosza
Powiedzmy wprost: fani "Breaking Bad" czekali na ten film. Po sześciu latach marzenie zostało spełnione, dostajemy dzieło, która ma zamknąć całą opowieść o chemiku-narkobossie i jego pomocniku. Jak wyszło? Czy ta historia, w wersji filmowej, nadal się broni?
Film "El Camino" należał się Jesse'emu Pinkmanowi, postaci granej przez Aarona Paula Fot. Kadr z filmu "El Camino"
Recenzenci zaklinają: dopóki nie skończysz wszystkich sezonów "Breaking Bad", nie zabieraj się za "El Camino". Trudno się nie zgodzić. Bez wiedzy wyniesionej z serialu nie sposób zrozumieć, dlaczego Jesse Pinkman, grany przez Aarona Paula, wygląda jakby mieszkał w przytułku i z jakiego powodu stał się jednym z najbardziej poszukiwanych przestępców w USA. Wreszcie - z co takiego przeskrobał, że ucieka przez Nowy Meksyk tytułowym Chevroletem El Camino?
Ten, kto postanowi obejrzeć film Vince'a Gilligana bez znajomości serialu, raczej się zawiedzie. "El Camino" przypomina przedłużony pilot serialu, zapowiadający historię, która rozwinie się w kolejnych odcinkach. Akcja nie pędzi tu z prędkością Pendolino. To raczej stopniowe odsłanianie kolejnych faktów dotyczących Pinkmana dzięki częstym retrospekcjom. Tu pojawia się problem. (Uwaga: spojler dla tych, którzy nie obejrzeli całego serialu!)


Od wyemitowania ostatniego odcinka "Breaking Bad" i od śmierci Waltera White'a, głównego bohatera serialu, minęło sześć lat. Zostaliśmy z niewiadomą, bez wiedzy o tym, co z pozostałymi bohaterami. Z tego powodu "El Camino" cieszy, ponieważ film wyjaśniający losy Jesse'ego, należał się Pinkmanowi jak psu buda. A dokładniej - należał się grającemu go Aaronowi Paulowi. No i nam, fanom.
Run, Jesse, run
Podzielmy widzów na dwie grupy. Pierwsza to ci, dla których najważniejsze jest to, co działo się z Jesse'em po śmierci Waltera White'a. Ta grupa fanów zdecydowanie bardziej będzie cieszyła się z retrospekcji, których w tym filmie nie brakuje. Drugą grupę stanowią natomiast widzowie którzy chcą zrozumieć, co dalej z Jesse'em Pinkmanem. Dla nich ciągłe nawiązania do przeszłości będą rozczarowaniem i zapewne skończą oni oglądać "El Camino" z przekonaniem, że był jednak nudny.
Sam po obejrzeniu "El Camino" zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby, gdyby Vince Gilligan zmieścił więcej fabuły w "El Camino", a następnie pociął swoje dzieło i zrobił z niego miniserial. Sposób prowadzenia narracji jest bowiem bardzo podobny do tego, co widzieliśmy w "Breaking Bad", a to oznacza, że w przypadku dwugodzinnego filmu akcja toczy się po prostu zbyt wolno.

Starzy kumple
W "El Camino" nie brakuje znajomych twarzy – drugoplanowych bohaterów, których na pewno pamiętasz jeśli oglądałeś "Breaking Bad". Najwięcej emocji wywołuje powrót psychopatycznego Todda Alquista (Jesse Plemons). Scena, w której Todd przekonuje złamanego przez tortury Jesse'ego do oddania mu broni to jeden wielki mindfuck, największy spośród wszystkich flashbacków w tym filmie a wiemy już, że na ich brak nie można narzekać.

We fragmentach które nie są nawiązaniami do wydarzeń z serialu zobaczysz wielu bohaterów "Breaking Bad". Jesse odnajduje między innymi Skinny Pete'a, wracają też rodzice Pinkmana i Walter White, w przedostatniej scenie "El Camino".
Generalnie nikt, kto uważa się za fana "Breaking Bad", nie powinien przejść obojętnie obok "El Camino". Film Vince'a Gilligana to klamra, która spina historię w całość. "Breaking Bad" bez Jesse'ego byłoby jak Bonnie bez Clyde'a. I pomyśleć, że postać grana przez Aarona Paula miała zginąć w pierwszym sezonie serialu, tak pierwotnie planował Vince'a Gilligan. Na szczęście zmienił zdanie.

To w sumie niesamowite że, po ponad dekadzie od premiery pierwszego odcinka "Breaking Bad", to właśnie Jesse Pinkman dostał własny film. Nie przypuszczam, by dzieło Vince'a Gilligana stało się klasykiem do którego ludzie będą wracać, tak jak ma to miejsce w przypadku serialu. Na pewno jednak "El Camino" będzie gratką dla fanów "Breaking Bad" nawet jeśli pozostawi w nich niedosyt i poczucie, że epilog jednego z najlepszych seriali w historii powinien wyglądać nieco inaczej.